poniedziałek, 12 lutego 2018

"Tamte dni, tamte noce" - czyli sensualne dzieło nie dla każdego

Pamiętacie "Moonlight"? Pełną wrażliwości historię o czarnoskórym geju? No cóż, najwyraźniej ktoś uznał, że w tym roku temat homoseksualizmu też powinien się sprzedać i połączył rzeczony "Moonlight" z "Co się wydarzyło w Madison County".
Elio (Timothee Chalamet) spędza każde wakacje i święta we Włoszech. Jego rodzice - ojciec profesor, matka tłumaczka - dają mu wiele swobody, licząc na jego inteligencję i pozwalając poznawać świat osobiście. Kiedy pewnego lata towarzyszy im doktorant Oliver (Armie Hammer), między nim a Elio nawiązuje się nić porozumienia. Szybko rodzi się namiętność...
Muszę przyznać, że jestem skonfundowana, bo ten film obudził we mnie tak wiele sprzecznych emocji. Z jednej strony - to całkiem przyjemna historia o odnajdowaniu siebie, miłości mimo wieku i przeciwnościach losu. Z drugiej - to fatalny montaż (przepraszam, ale doprowadzał mnie do szału), nieco nudy i bezsensowny konflikt. Elio bywa irytującym malkontentem, którego ma się ochotę przeczołgać po asfalcie, żeby się opanował, ale na dobrą sprawę to porządny chłopak - nieco zagubiony, trochę nadęty, ale jednak dzieciak, który wie o świecie dużo mniej, niż by chciał. Oliver z drugiej strony to pogodny facet, optymistyczny, flirciarski. Ich związek jest ciekawy, ich interakcje są autentycznie fascynujące, bowiem między panami widać jawną chemię... Ale jest kilka takich scen, które są kompletnie bez sensu i nie prowadzą do niczego. Do szału mogą doprowadzić długie ujęcia przedmiotów czy roślin - to chyba miało być subtelne i dać widzowi do zrozumienia, że nasi bohaterowie spędzają namiętne chwile, ale... Na litość boską, po piątym razie to jest zwyczajnie nudne i irytujące. Zasadniczo muszę przyznać, że gra obu panów mnie porwała - szczególnie Armie Hammer jest idealny, uwodzicielski, ale z klasą. Chalamet oddaje nam całe zagubienie targające siedemnastolatkiem - niepewność co do własnej seksualności, wielkie potrzeby, eksperymenty. Doceniam, że wydają się bardzo zgraną, autentyczną parą - to nieczęste, zazwyczaj aktorzy zupełnie się w takich rolach nie odnajdują i "wielka namiętność" tak naprawdę jest okraszona niezręcznymi spojrzeniami i udawaną miłością. Problem w tym, że film byłby o połowę krótszy, gdyby usunąć z niego niepotrzebne sceny. Wspólna wycieczka rowerowa? W porządku, tylko po co ją przeciągać o kolejne sceny (to proszenie o wodę, po co, dlaczego, scenarzysto, co miałeś na myśli?!)? Niezdecydowanie obu panów, zakrawające wręcz na jakieś upośledzenie - zmienianie zdania co chwila, zachowania zupełnie nie korelujące z tym, jak zachowywali się jeszcze chwilę temu... Prawda jest taka, że spójna wizja postaci (zwłaszcza Elio) pojawiła się dopiero jakieś czterdzieści minut przed końcem filmu - cóż, trochę słabo.
Faktycznie, film okraszony jest ładnymi ujęciami Italii i to jego zdecydowany plus - urokliwe miasteczko, lasy, pola, to wszystko buduje nam przyjemny klimat wakacyjnej miłości. Tym elementem, który podobał mi się najbardziej był soundtrack - przyjemne piosenki Sufjan Stevens (w tym Mystery of love" nominowana do Oscara) okraszają nam tę historię, dodając jej więcej subtelności i zmysłowości. W ogóle jest to bardzo sensualny obraz - pełen delikatnych scen, ukradkowych dotyków, patrzenia sobie w oczy. I myślę, że byłabym nim zachwycona, gdyby nie te mankamenty, o których pisałam i... No cóż, kompletnie bezsensowne rozwiązanie zakończenia.
Nie zrozumcie mnie źle - taki obrót spraw jest piękny i bardzo życiowy, niewyobrażenie smutny. Ale nie zmienia to faktu, że widząc go wciąż myślałam o "Co się wydarzyło..." i "Tajemnicy Brokeback Mountain" - te filmy również poruszały wątek rozdzielenia kochanków, ale dawały nam ku temu naprawdę dobre powody, logiczne powody, z którymi nie sposób się kłócić. Tutaj? Właściwie nie mamy pojęcia DLACZEGO los Elio i Olivera musi potoczyć się w ten sposób. Mam wrażenie, że ktoś zdał sobie z tego sprawę po nakręceniu filmu i tylko dlatego przeniósł go w lata 80. - by mieć jakiekolwiek wytłumaczenie, choćby było ono tylko obyczajowe. Ta niewyobrażalna wada scenariusza jest przykryta przed błyskotliwy monolog ojca na samym końcu, ale nic na to nie poradzę - dla mnie jest on tylko gwoździem do trumny, bo potwierdza moje przypuszczenia o podejściu rodziców Elio do całej sytuacji.
Dlatego też nie jestem w stanie się w pełni zachwycić tą produkcją - temat jest świetny, aktorzy doskonali w swoich rolach (choć może nie na miarę Oscara w przypadku Chalameta), ale tak denerwowały mnie "pocięte" sceny, ujęcia bez sensu i nieco nielogiczne zachowanie bohaterów, że przed większość czasu nie potrafiłam się w nią wczuć. Dopiero ostatnie czterdzieści minut przyniosło mi realne emocje - trochę nie o to mi chodziło.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz