poniedziałek, 20 marca 2017

"Piękna i Bestia", czyli tak to się właśnie robi!

Stało się moi drodzy! Mamy to! W piątek doczekałam się premiery "Pięknej i Bestii" z Emmą Watson i Danem Stevensem w rolach tytułowych. Tym samym rozpoczynam nową etykietę Aktorski Disney, do której należeć będą filmy Disneya, będące adaptacją oryginalnych bajek - nie, nie mam ochoty bawić się w oglądanie "Nie wierzcie bliźniaczkom" czy "Wendy Wu". Kategoria nie będzie zbyt obszerna, ale po piątkowym seansie liczę na to, że takich filmów jeszcze trochę powstanie i będą na równie dobrym poziomie.
Przede wszystkim z jednej strony bardzo się cieszyłam na myśl o tym filmie, ale z drugiej bałam się równie mocno - bałam się, że historia, którą kocham, zostanie zbrukana i przejechana, jak to się stało w "Maleficent". W pewnym sensie cieszę się, że Disney robi aktorskie wersje swoich opowieści - to szansa, aby dorośli widzowie wrócili do swojego dzieciństwa, ale też daje to możliwość podsunięcia tej historii nowemu pokoleniu, przyzwyczajonego już do efektów komputerowych, a odwykłego od zwykłych rysunkowych cudów. Jednak nieco mi żal, że idą w tę stronę, a coraz mniej powstaje oryginalnych, nowych historii w animowanej wersji. Jestem więc totalnie rozdarta i z takim to nastawieniem szłam na film - oczekiwania miałam ogromne, przyznaję to od razu. Wszystko mnie tylko nakręcało - zwiastuny, kolejne sceny, które można było obejrzeć w internecie, zdjęcia kostiumów i scenografii - tak więc wymagałam czegoś dopracowanego w każdym calu, spodziewałam się po prostu arcydzieła.
Nie będę się rozpisywać co do historii, bo każdy ją zna - Bella jest niezrozumianą dziewczyną, która pragnie więcej, poświęca się i zastępuje ojca w więzieniu u groźnej Bestii i stopniowo poznaje go bliżej, by w końcu się zakochać ze wzajemnością. Z przyjemnością śpieszę uspokoić wszystkich fanów - nie ma właściwie znaczących zmian w fabule, wszystko odwzorowane jest niezwykle wiernie i dokładnie. Nie jest to jednak nudna powtórka z rozrywki, ponieważ film postanowił skorzystać z tego, że trwa pół godziny dłużej niż wersja animowana i zaserwował nam niezwykle ciekawe rozwinięcia praktycznie każdej postaci! Jako, że to ważna część filmu dziś recenzja w nieco innej formie.

Bella zawsze była jedną z tych bohaterek Disneya, których... Nie dało się nie lubić. Uparta, dobra, kochana, uprzejma, chcąca więcej niż mogła mieć - była ucieleśnieniem młodej kobiety, targanej najróżniejszymi emocjami. Tutaj nic się nie zmieniło - to wciąż jest właśnie ta Bella, którą tak kochałam jako dziecko. Dodatkowo rozwinięto jeszcze bardziej jej postać, dodano tęsknotę za matką, pogłębiono relację z ojcem. Wiem, że część osób niezbyt pozytywnie przyjęła Emmę Watson w tej roli, ale szczerze mówiąc, to dla mnie wypada bardzo naturalnie w tej roli i nie przeszkadzała, nie irytowała. Jej kostiumy są urocze, choć muszę przyznać, że te codzienne są chyba odrobinę zbyt podobne do siebie - w bajce Bella przebiera w licznych sukniach, tutaj ogranicza się do zaledwie dwóch czy trzech (albo są do siebie tak podobne, że ja to tak odebrała). Przede wszystkim jednak urzekła mnie naturalność tej postaci - ona się złości, cieszy, czasem traci cierpliwość, potrafi mieć wyrzuty sumienia, ma momenty zawahania, w których kwestionuje własne wartości i postępowanie. I to jest po prostu idealne, to sprawia, że całkowicie kupuję tę kreację, chłonę ją całą sobą! Nie jest tak przesłodzona jak Kopciuszek, ani tak nijaka jak Aurora (mówię cały czas o wersjach aktorskich!), dużo łatwiej ją polubić.
Moim zdaniem chyba najbardziej na rozbudowie charakteru zyskał Bestia. Jak go zobaczyłam w zwiastunie to było mi... Dziwnie? Musiałam się przyzwyczaić do tego projektu i chwilę mi to zajęło, ale już pod koniec filmu całkiem miło mi się patrzyło na tę wersję. Chyba już nawet jestem w stanie go zaakceptować - w gruncie rzeczy jest całkiem przyjemny, a nawet jeśli trochę się różni od oryginalnego to nie ma co oczekiwać, że wszystko zostanie takie samo, prawda? Wracając do charakteru - Bestia otrzymuje swoją własną historię, która ma wyjaśnić, skąd wzięła się taka, a nie inna osobowość. I powiem wam, że to naprawdę działa - przez to postać staje się realniejsza, nie jest po prostu nadętym dzieciakiem, tylko... Nadętym dzieciakiem, które ma powód. A to naprawdę dużo daje. Podoba mi się też podkreślenie jego manier - kurcze, w końcu to książę, jego wykształcenie musiało być staranne i dokładne, tak więc kiedy nagle okazuje się, że zna się na literaturze, sztuce czy tańcu... No cóż, to też wpływa na jego relację z Bellą, która moim zdaniem jest tutaj nawet lepiej dopracowana niż ta bajkowa - mamy więcej czasu by obserwować ich rozmowy, słuchać tego, jak się poznają, jak odkrywają, że mają ze sobą dużo więcej wspólnego, niż można by podejrzewać - i to jest cudowne, absolutnie genialnie rozegrane. Ich uczucie nie pojawia się znikąd tylko stopniowo ewoluuje od nici porozumienia, przez przyjaźń, aż do miłości. Fantastyczny zabieg, jestem naprawdę pod wrażeniem tego, jak to zgrabnie wyszło, bez zbytniej dramaturgii i łzawości. Dan Stevens zrobił naprawdę kawał dobrej roboty - przyznaję, że jest to moje pierwsze zetknięcie się z tym aktorem, ale po tym co zobaczyłam naprawdę pragnę więcej, może teraz tylko bez masy efektów komputerowych nałożonych na niego.
Jednak prawdziwymi perełkami są postaci drugoplanowe. Tu królują Luke Evans, który moim zdaniem urodził się, by zagrać Gastona i Josh Gad w roli Le Fou - obaj są świetnie dopasowani do swoich bohaterów, z jednej strony są zabawni, ale też mają swoją głębię. Gaston jest chyba nawet bardziej przerażający niż w bajce - na początku jawi się jako niegroźny egocentryk, potem jednak ukazuje nam swoją drugą twarz, pełną okrucieństwa. Zaś Le Fou... Cóż, internet zawrzał, kiedy świat obiegła oficjalna informacja na temat jego homoseksualnej orientacji. Wszystkim, którym to potencjalnie może przeszkadzać, śpieszę donieść, że kompletnie nie macie się czego obawiać - owszem, wątek jest dość czytelny, ale równocześnie zabawnie przedstawiony, a sama fascynacja Gastonem zrozumiała i pokazana nienachalnie. Poza tym bardzo ciekawie się obserwuje, jak Le Fou zdaje sobie sprawę, że obiekt jego zauroczenia nie jest tak idealny, jakim go widział... Uważam, że to tylko dodatkowy smaczek w tym filmie, pozwala nam poznać postaci z innej strony i pogłębić ich charakter.
Ogromnie podobała mi się także służba zamkowa - Trybik i Płomyk zawsze są cudowni i także tutaj tak było. Trochę mniej podobała mi się pani Imbryk, ale to chyba dlatego, że wciąż nie mogę się przekonać do modelu jej postaci - wydaje mi się... Bo ja wiem, nie pasujący do reszty? Spójrzcie tylko - zarówno Trybik, jak i Płomyk mają niesamowitą liczbę szczegółów, są właściwie małymi dziełami sztuki, zaś pani Imbryk...? Zawiodłam się szczerze mówiąc, a jej twarz z boku drażniła mnie okrutnie. Nie zmienia to jednak faktu, że dalej bardzo cenię tę postać - jej matczyna postawa wobec Bestii jest po prostu urocza. Większej roli doczekali się też miotełka Puf Puf i Maurycy (w tej roli Kevin Kline) - obydwoje zyskali swój własny ładunek emocjonalny, który sprawia, że nie sposób ich nie lubić, a Maurycy jeszcze bardziej podbija serca miłością do córki i geniuszem, wszak w filmie jest prawdziwym artystą, a nie jedynie szalonym wynalazcą. To nie wszystkie postaci drugoplanowe, ale nie chcę zdradzać wam zbyt wiele - w każdym razie uwierzcie, że dla nich również warto obejrzeć ten film.

Uf, przebrnęliśmy przez postaci i obsadę! Wybaczcie, że nie pojawiają się nazwiska aktorów, którzy podkładali głosy pod służbę, ale niestety... Cóż, powiedzmy, że kina mnie nienawidzą i seans z napisami był o nieludzkiej porze, tak więc wybrałam się na wersję z polskim dubbingiem. I wiecie co? Naprawdę nie było tak źle, jak się spodziewałam - głosy są dobrze dopasowane (chyba jedynie Bella brzmiała momentami trochę beznamiętnie), żarty językowe ciągle wypadają zabawnie i interesująco. Głosy w piosenkach są prześliczne i choć ich teksty różnią się od oryginalnych słów polskich to ciągle doskonale oddają treść. Z tego, co wyczytałam z wywiadu z Agnieszką Tomicką, która była kierownikiem muzycznym polskiej wersji językowej, piosenki zostały napisane na nowo ze względu na inny sposób śpiewania, często inaczej położone akcenty i nieznaczne zmiany w linii melodycznej - to wszystko utrudniało zaśpiewanie znanych nam tekstów, byłyby one nienaturalnie rozwleczone i niedopasowane w czasie, stąd decyzja o ich zmianie. Jasne, że mam niezwykły sentyment do oryginału, ale tutaj również nie narzekam, bo wszystko brzmi naprawdę ślicznie.
Skoro było o polskim dubbingu pozwólcie, że zatrzymam się jeszcze chwilę nad muzyką. Jest... Cóż, absolutnie idealna. Czego się spodziewać, skoro zajął się nią sam Alan Menken (czterokrotny zdobywca Oscara, twórca muzyki m.in. do "Dzwonnika z Notre Dame", "Pocahontas", czy chociażby właśnie oryginalnej "Pięknej i Bestii")? Jestem zachwycona, że film poszedł właśnie w stronę odwzorowania ścieżki dźwiękowej z animacji i choć jest kilka różnic, to są one kosmetyczne. Pojawia się za to kilka nowych piosenek, które idealnie wkomponowują się w znaną nam całość i są fantastycznym jej dopełnieniem. W tej materii nie mam filmowi absolutnie nic do zarzucenia.

Wiecie, co jeszcze sprawia, że film jest istną ucztą dla oczu? Scenografia, zdjęcia i kostiumy. Tak, łączę te rzeczy niejako w jedno, bo nie umiem rozgraniczyć, co podobało mi się najbardziej - wszystko razem stworzyło doskonałe widowisko, będące ucztą dla zmysłów. Wnętrza zamku są przepiękne, pełne przepychu i elegancji, a słynna biblioteka wypada po prostu nieziemsko! Krajobrazy i sposób ich pokazania zapiera dech w piersiach, chłonęłam je całą sobą. O kostiumach Belli już pisałam, jednak nie ona jedna przecież je ma - stroje Bestii czy Gastona są cudowne, nawet wieśniacy są dzięki nim dużo bardziej żywi i realistyczni.
Czy jednak nie ma absolutnie niczego, co byłoby dla mnie wadą? No cóż, nie ma tak dobrze, niestety. Tak jak homoseksualizm Le Fou przyjęłam bez problemu, tak niestety, ale drażni mnie wpychanie czarnoskórych aktorów... Wszędzie! I nie obchodzi mnie, że byli częścią służby, naprawdę czy nie możemy się obyć bez tej poprawności politycznej? Nie czepiam się okresu historycznego, w którym rozgrywa się opowieść, bo jest on właściwie nieznany i możemy jedynie snuć domysły w tej kwestii, ale mam wrażenie, że ostatnio żaden film nie ma prawa dostać się do kin, jeżeli nie ma tam chociaż jednego czarnoskórego aktora. Kurcze, zróbcie aktorską wersję "Księżniczki i żaby" - tam Afroamerykanie będą jak najbardziej na miejscu, ale nie wpychajcie ich na siłę, byle byli i nikt się nie czepił, bo zabieg ten budzi we mnie lekkie poczucie zażenowania. Dlaczego nikt nie czuje potrzeby pokazywania na ekranie Azjatów?!

Podsumowując już ostatecznie - to był naprawdę piękny film, który podbił moje serce całkowicie i zupełnie. Prawdopodobnie zmuszę swojego chłopaka do obejrzenia tego ze mną, pewnie tym razem z napisami, aby posłuchać Ewana McGregora (Płomyk), Emmy Thompson (pani Imbryk) czy Iana McKellena (Trybik) i ocenić ich wkład w to cudowne widowisko. Wszystkim gorąco polecam i przyznam szczerze, że obudziła się we mnie nadzieja na kolejne świetne filmy live-action - a są przecież zapowiedzi "Dumbo" czy "Mulan". Jeśli widzieliście "Piękną i Bestię" to koniecznie podzielcie się ze mną swoimi wrażeniami - co wam się podobało, co może nieco mniej, co zrobiło na was największe wrażenie? Jak oceniacie adaptację, jak przyjęliście piosenki? Ciekawa jestem, czy tylko ja jestem tak zachwycona!
Trzymajcie się ciepło!

Ps. Gratuluję dotarcia do końca xD!

1 komentarz:

  1. Mój zachwyt filmem dorównuje Twojemu zachwytowi. Te zachwyty mogą chwycić się za rączki i pobiec razem na kwiecistą łąkę! Bardzo podoba mi się motyw, że film nie tylko cudnie zobrazował wszystko co kochaliśmy i znaliśmy z animacji, ale też uzupełnił dziury fabularne, które nie przeszkadzały w odbiorze, ale załatanie ich sprawia ogromną przyjemność. No i rozwinięcie tylu postaci zmieniło moje spojrzenie na niektóre z nich. Choć "Piękna i Bestia" to moja ulubiona bajka Disneya, to zastanawiam się nad stwierdzeniem czy drugie podejście - aktorskie - nie jest nawet lepsze.

    OdpowiedzUsuń