środa, 29 marca 2017

"Dziewczyna z pociągu" czyli kobieca psychika

Nie wierzę, że aż tyle czasu zajęło mi znalezienie "Dziewczyny z pociągu" w porządnej jakości, wiecie? Pamiętam, jak przed świętami czekałam na pociąg do domu. Miałam chyba ze dwie godziny, więc jak zawsze poszłam odwiedzić pobliski empik, stwierdzając, że przy okazji kupię rodzinie prezenty (tak, zawsze kupuję ludziom książki. Sama też najbardziej lubię je dostawać). Miałam już właściwie wszystko, kiedy pani przy kasie zaczęła mnie namawiać, żebym kupiła tę jedną, jedyną "Dziewczynę z pociągu" w atrakcyjnej ofercie promocyjnej. Jako, że serduszko mam miękkie, kiedy idzie o dodatkową pozycję w mojej biblioteczce, skusiłam się. Siedząc więc w pociągu zaczytywałam się w historii, której ekranizacja właśnie wchodziła do kina i którą planowałam obejrzeć. Udało mi się dopiero teraz.

Trzy kobiety. Trzy życia, pozornie ze sobą niezwiązane. Trzy, całkowicie różne historie. Rachel codziennie jeździ pociągiem i zza szyby ogląda Megan, która, jej zdaniem, ma wszystko - przystojnego męża, dom, cudowne życie. Lubi sobie wyobrażać, jak mieszka podziwiana z daleka kobieta. Kiedy pewnego dnia Megan znika, Rachel chce za wszelką cenę przydać się i pomóc ją odnaleźć. Nie jest to jednak łatwe - po mocno zakrapianej nocy kobieta niczego nie pamięta. Co się stało z idealną Megan? Czy na pewno była taka idealna? I co z tym wspólnego ma Anna - nowa żona Toma, który kiedyś był mężem Rachel?
Muszę przyznać, że choć sama historia była ciekawa to, wątek kryminalny przejrzałam dość szybko. Nie wiem, czy to kwestia tego, że nie jest jakoś bardzo zakręcony, czy po prostu czytam i oglądam zbyt wiele tego typu filmów... W każdym razie książkę z radością czytałam dalej ze względu na jedną rzecz - doskonałe portrety psychologiczne kobiet. Bohaterki są w zupełnie różnym wieku, mają inną życiową sytuację i każda z nich ma swoje za uszami - to daje doskonałą sposobność na poznanie ich myśli, motywacji. Ten znakomity kąsek niestety nie dostał dobrego odwzorowania w filmie - tak, skupiamy się na Rachel, ale Megan jest potraktowana już po macoszemu, a Anny praktycznie nie ma.

Rachel (Emily Blunt) to nasza główna bohaterka. Alkoholiczka, nieszczęśliwa, porzucona przez męża dla innej kobiety. Wciąż nie pogodziła się z faktem, że nie może mieć dzieci, rozpamiętuje swoją przeszłość i skupia się głównie na nienawiści, którą żywi do nowej żony Toma - Anny. Jedyne co robi to jeździ pociągiem bez celu i pije. Ukojenie daje jej jedynie obserwowanie przez okno nieznanej sobie kobiety i jej męża - wyobraża sobie ich życie, pisze w głowie historie, których są bohaterami.
Emily Blunt jest ostatnio coraz popularniejszą aktorką (albo to ja zaczęłam natykać się na coraz więcej jej filmów), ale muszę przyznać, że kompletnie nie widziałam jej w tej roli i, niestety, po seansie nie widzę jej nadal. Nie mogę jej odmówić starań i talentu - widać, że włożyła dużo pracy w pokazanie załamania Rachel, jej rozchwianej osobowości, skłonności do popadania ze skrajności w skrajność... Jednak nic nie poradzę, że jej twarz i uroda były dla mnie kompletnym zaprzeczeniem wszystkiego, co miała zagrać. Wystarczyła mi pierwsza scena, w której Rachel popija kolejną butelkę wódki, a Blunt wygląda jak wyjęta z żurnala - no niestety, nie wyszło. Nie wiem, może za słabo postawiono na charakteryzację? Przez to jej zachowanie wydaje się być nieautentyczne, choć ciągle jest chyba najjaśniejszym punktem całej obsady. Po prostu kompletnie nie tak wyobrażałam sobie tę postać. Do tego drażniło mnie, że film nie przedstawił walki, jaką Rachel podjęła sama ze sobą, kiedy postanowiła nie pić - ot pewnego dnia stwierdza "nie piję", potem wypija jedno piwo, ale zasadniczo jednak dalej trzeźwa. Poważnie, to są zmagania alkoholika z nałogiem? Wiem, że nie da się pokazać wszystkiego, ale skoro już nawiązujemy do tego to może zrobić to porządnie, zamiast na odwal?

Megan (Haley Bennett) to młoda kobieta, która ma chyba wszystko - urodę, piękny dom, kochanego mężczyznę u boku. Jednak wciąż coś nie pozwala jej spokojnie spać w nocy, zabiera jej radość życia. Kiedy znika na jaw wychodzą jej mroczne sekrety i świat może wyraźnie dostrzec, że pozorny ideał skrywa w sobie wiele skaz.
Nie polubiłam Megan - ani w książce ani w filmie. Zbyt mnie drażniła jej postawa wobec życia i ludzi dokoła niej. Jej tajemnica częściowo ją tłumaczy, ale moim zdaniem nie całkowicie. Mimo wszystko z niesmakiem stwierdzam, że film przedstawił ją praktycznie jak prostytutkę - za mało czasu poświęcono na choćby próbę przekazania widzowi jej motywacji, charakteru. Widzimy jedynie, że podrywa terapeutę, że ma romans, a równocześnie męża - krótko mówiąc, że całym sensem jej życia są mężczyźni, których uwodzi. Sama Haley Bennett... Nie wiem, nie przekonała mnie, jej uroda jest dla mnie niestety zbyt sztuczna, przez co chyba w każdej dotychczasowej widzianej przeze mnie roli wypada nierealistycznie. Tutaj też trochę jej zabrakło, abym mogła nazwać ten występ udanym, co najwyżej przyzwoity.

Dla mnie jednak najciekawszą postacią była od początku Anna (Rebecca Ferguson). Co kieruje kobietą, która odbija innej męża? Jak może z tym żyć? Czy ma wyrzuty sumienia, a może przeciwnie, uważa, że postąpiła słusznie? Jak radzi sobie z niezrównoważoną byłą swojego partnera? Czy obwinia się o jej stan?
. . .
Jeśli oczekiwalibyście odpowiedzi na te pytania to niestety - film ich wam nie dostarczy. Postać, która miała w sobie tak wielki potencjał jest miałka, nijaka. To taka ładna wydmuszka, która przewija się w tle, ale na dobrą sprawę ani na moment nie widzimy jej z bliższej perspektywy. Calutki film czekałam na jedną porządną scenę, w której dowiemy się o Annie czegoś więcej - czekałam na próżno. I jestem wściekła z tego powodu, bo doskonale wiem, jak ciekawa (nie mówię, że pozytywna, bo osobiście ją znienawidziłam) jest to bohaterka. Rebecca Ferguson gra przyzwoicie, nie wybija się z niczym, ale tak jak mówię - scenariusz wymagał od niej właściwie tylko krzyczenia na Rachel i zabawy z dzieckiem, ciężko się tu popisać czymś specjalnym.

Reszta filmu... Cóż, Luke Evans grający Scotta, męża Megan wypada raczej nieciekawie, nie przyciągnął za bardzo mojego wzroku, zaś Justin Theroux w roli Toma... Moim zdaniem strzałem w kolano było wciągnięcie go do obsady, bo był zupełnie niewiarygodny. Zdziwiło mnie, gdy zagłębiłam się nieco bardziej w twórców filmu i odkryłam, że muzykę do niego robił Danny Elfman, którego ścieżki zazwyczaj bardzo cenię, ponieważ w "Dziewczynie" chyba w ogóle jej nie zauważyłam! Owszem, coś tam grało w tle, ale nie poświęciłam temu zbyt wiele uwagi.
Podsumowując - film wypada raczej blado jako thriller, ponieważ intryga nie jest zbyt wysublimowana, w dodatku odebrano mu całą warstwę psychologiczną - nie poznajemy bohaterów tak, jak powinniśmy. Zamiast tego wszystko trochę się ciągnie. Ogólnie... Cóż, do obejrzenia, ale bez szału.

1 komentarz:

  1. Niestety, ale muszę się z Tobą zgodzić - film był zwyczajnie mdły. Niezależnie od tego, jak bardzo próbowałem skupić się na akcji (o ile można tak to nazwać), nie dawałem rady :(
    Fajnie, że wreszcie jakaś kobieta odebrała go tak, jak ja, bo wszystkie inne panie, które znam a to obejrzały, na moją opinię zareagowały czymś w rodzaju: "Nie zrozumiesz, bo jesteś facetem." lub "Nie zrozumiesz, bo nie przeczytałeś książki.".
    Pozdrawiam serdecznie! :)

    OdpowiedzUsuń