No dobra. Kajam się.
Poważnie - kajam się i przyznaję do błędu. Jakiś czas temu dodałam ten tytuł do zestawienia "Top 10 najlepszych horrorów". Zrobiłam to głównie dlatego, że w mojej pamięci przedstawiał się jako obraz klimatyczny i utrzymany w niepokojącej scenerii. Do głowy mi nie przyszło, że wspomnienia oszukują mnie do tego stopnia!
Valerie (Amanda Seyfried) mieszka w wiosce na skraju lasu. Od wielu lat jej mieszkańcy boją się wilka, który kryje się w mroku - składają mu ofiary, a w czasie pełni nie wychodzą z domów. Kiedy ginie siostra Valerie, wszyscy są przerażeni - czy bestia znów zaatakuje? Co się stało, że po tylu latach znów zabiła człowieka? Wszystko wydaje się skupiać wokół rodziny bohaterki, a ona sama musi spróbować dowiedzieć się, czy przypadkiem ktoś z jej bliskich nie jest dla niej zagrożeniem...
Nie wiem, dlaczego przy poprzednim seansie nie zauważyłam ten wielkiego napisu "reżyserka filmu Zmierzch", ale powiem wam... Żałuję. Bowiem to, co rzuciło się mi tym razem w oczy, to okropnie podobne prowadzenie całej historii - sama praca kamery okropnie mnie drażniła, bo ujęcia były dziwne, prowadziły do nikąd, a przejścia między scenami momentami wprowadzały naprawdę w spore zdziwienie. Ale okay, chaotyczna reżyserka to jeszcze nie gwóźdź do trumny - za to dziwny trójkąt i wsadzenie go w film mający być horrorem już tak. I właściwie nie powiem, że całość mi się nie podobała - Valerie od dziecka kocha Petera, ale rodzina zaręcza ją z Henrym, bowiem jest to lepsza partia - ale momentami miałam wrażenie, że pani reżyser bardziej się skupia na rozgrywkach w tym trójkącie, niż na realnym zagrożeniu! Jeszcze może gdyby obaj panowie (Shiloh Fernandez i Max Irons) grali jakoś... Nie, w ogóle grali... To może to nie byłoby tak bolesne. Ale jeden wygląda tylko na wkurzonego, drugi zaś wpatruje się w kamerę tępym spojrzeniem - no błagam... Seyfried i Oldman na ich tle wypadają duuuużo lepiej (nie pytajcie mnie, co tam robi Gary Oldman, ja też nie do końca wiem, ale jest jasnym, choć nieco przerysowanym, punktem tego filmu).
Okay, wątek miłosny irytuje, ale co z częścią horrorystyczną? No cóż, ze wstydem przyznaję, że mi się podobał. Trochę tu kryminału, kiedy widz próbuje rozwikłać wraz z bohaterką zagadkę tożsamości wilkołaka, trochę horroru, gdy ciemne zdjęcia (swoją drogą bardzo ładne) i ciasne uliczki wioski przyprawiają o dreszcze. Zakończenie jest... Trochę zabawne i w sumie irytujące (przynajmniej dla mnie), ale nie ma tu głupich "jump scare'ów", krew i flaki nie walają się po ekranie. Samo rozwiązanie nie jest głupie i doskonale tłumaczy wszystkie wskazówki, z którymi się do tej pory spotkaliśmy.
Czy to dobry film? No... Nie szarżowałabym. Z całą pewnością niezły - niespecjalnie ambitny, nawet klimatyczny, całkiem sensowny. Można się tu odmóżdżyć, można nieco pośmiać z kilku naiwnych zachowań postaci (wiązanie ofiary na środku wioski. W masce wilka. Gary Oldmanie, dlaczego.). Zdecydowanie cofam go z listy najlepszych horrorów, bo to bardziej fantasy niźli horror w ogóle - ale jako film... Cóż, do obejrzenia.
niedziela, 8 kwietnia 2018
"Hannibal. Po drugiej stronie maski" czyli zupełnie niepotrzebne burzenie magii
Postanowiłam na chwilę odpocząć od wojny i skończyć wreszcie filmy o Hannibalu Lecterze. Ostatnia część książek Harrisa podobała mi się zdecydowanie najmniej, wydawała mi się niepotrzebna i rozdmuchana, jednak... Zdarzało się, że film potrafił zrobić coś lepiej niż książka, podeszłam więc do tego tytułu z dystansem.
Zanim Hannibal Lecter (tym razem w tej roli Gaspard Ulliel) został lekarzem i znanym więźniem, był dzieckiem. Jako syn litewskiego szlachcica wiódł szczęśliwe życie, dopóki wojna nie dosięgnęła także jego. Osierocony, zdany na łaskę okrutnych kolaborantów, próbował ratować siebie i swoją siostrzyczkę, jednak... Tu pamięć Hannibala się urywa. Jako nastolatek odnajduje w Paryżu swoją ciotkę, panią Murasaki (Li Gong) i znów staje się szczęśliwy. Jednak przeszłość wywarła na niego wpływ, którego nie da się już usunąć...
Pierwsze, co mnie uderzyło, to niezwykle skondensowane wydarzenia, które szybko następują po sobie - kiedy czytałam książkę miałam wrażenie, że wlecze się ona w nieskończoność, a tutaj było zupełnie odwrotnie, bowiem wydarzenia wręcz mnie atakowały, jedno po drugim. Czy to dobrze? Em... Niekoniecznie? Film mocno spłyca, upraszcza, dużo wycina. Maniakalny wyraz twarzy Gasparda chyba miał przerażać i przywoływać na myśl Anthony'ego Hopkinsa, ale to jednak nie ta liga i klasa - ten angaż z całą pewnością nie był dobrym posunięciem (chociaż uważam, że była większa obsadowa klapa, ale o tym za moment). Niestety, fabuła dalej kuleje, jeśli chodzi o logikę - tak, to wina autora książki, ale ciągle pozostaje to faktem. Zacznijmy od tego, że... Lecter. Czy to nie brzmi jak starolitewskie nazwisko, powiedzcie sami? Zestawienie imion Hannibal i Misza - mam uwierzyć, że rodzice wybierali je na chybił trafił? Hannibal uczący się władać kataną - panie, za co. Dlaczego. Po co.
Takich bzdur jest mnóstwo i nie będę wam ich wszystkich wymieniać, bo mimo wszystko są to spoilery. Sami jednak widzicie, że historia o psychopacie-kanibalu powoli zaczyna przypominać opowiastkę na dobranoc - dużo mniej tu inteligentnych rozgrywek, które prowadził Lecter znany nam z "Czerwonego smoka" czy "Milczenia owiec", a dużo więcej przemocy i "tropienia", które wcale tropieniem nie jest.
Ale jeszcze słowo o obsadowym błędzie. I nawet nie chodzi o same umiejętności aktorskie pani Gong, bo te nie wypadły jakoś... Bardzo źle. Ale widzicie, pani Murasaki (swoją drogą bardzo ważna postać, która w filmie została tak maksymalnie spłaszczona, że to aż BOLI) jest Japonką. Japonką.
Wiecie, kim jest Li Gong?
. . .
Chinką.
Ja wiem, że ludzie się śmieją, że "he he, wszyscy Azjaci wyglądają tak samo, nie ma różnicy". No więc jest, uwierzcie mi. I boli mnie, kiedy pozwala się na takie niedbalstwo! Pewnie zaraz usłyszę, że czemu się czepiam - w końcu Litwina grał Francuz - ale cholera, bolą mnie takie rzeczy! Jasne, że aktor nie musi być tej samej narodowości, co postać przez niego grana, ale może jednak zadbać o choć JEDEN szczegół, kiedy robi się film? Tylko jeden?! Bo tu nie ma ani prawdopodobieństwa, ani ciekawych wydarzeń, ani nawet jakiś estetycznych elementów, które przyciągnęłyby oko. To zwykły średniak - do obejrzenia, ale bez szału. A szkoda, naprawdę szkoda, że historia Hannibala została zakończona w taki sposób.
Zanim Hannibal Lecter (tym razem w tej roli Gaspard Ulliel) został lekarzem i znanym więźniem, był dzieckiem. Jako syn litewskiego szlachcica wiódł szczęśliwe życie, dopóki wojna nie dosięgnęła także jego. Osierocony, zdany na łaskę okrutnych kolaborantów, próbował ratować siebie i swoją siostrzyczkę, jednak... Tu pamięć Hannibala się urywa. Jako nastolatek odnajduje w Paryżu swoją ciotkę, panią Murasaki (Li Gong) i znów staje się szczęśliwy. Jednak przeszłość wywarła na niego wpływ, którego nie da się już usunąć...
Pierwsze, co mnie uderzyło, to niezwykle skondensowane wydarzenia, które szybko następują po sobie - kiedy czytałam książkę miałam wrażenie, że wlecze się ona w nieskończoność, a tutaj było zupełnie odwrotnie, bowiem wydarzenia wręcz mnie atakowały, jedno po drugim. Czy to dobrze? Em... Niekoniecznie? Film mocno spłyca, upraszcza, dużo wycina. Maniakalny wyraz twarzy Gasparda chyba miał przerażać i przywoływać na myśl Anthony'ego Hopkinsa, ale to jednak nie ta liga i klasa - ten angaż z całą pewnością nie był dobrym posunięciem (chociaż uważam, że była większa obsadowa klapa, ale o tym za moment). Niestety, fabuła dalej kuleje, jeśli chodzi o logikę - tak, to wina autora książki, ale ciągle pozostaje to faktem. Zacznijmy od tego, że... Lecter. Czy to nie brzmi jak starolitewskie nazwisko, powiedzcie sami? Zestawienie imion Hannibal i Misza - mam uwierzyć, że rodzice wybierali je na chybił trafił? Hannibal uczący się władać kataną - panie, za co. Dlaczego. Po co.
Takich bzdur jest mnóstwo i nie będę wam ich wszystkich wymieniać, bo mimo wszystko są to spoilery. Sami jednak widzicie, że historia o psychopacie-kanibalu powoli zaczyna przypominać opowiastkę na dobranoc - dużo mniej tu inteligentnych rozgrywek, które prowadził Lecter znany nam z "Czerwonego smoka" czy "Milczenia owiec", a dużo więcej przemocy i "tropienia", które wcale tropieniem nie jest.
Ale jeszcze słowo o obsadowym błędzie. I nawet nie chodzi o same umiejętności aktorskie pani Gong, bo te nie wypadły jakoś... Bardzo źle. Ale widzicie, pani Murasaki (swoją drogą bardzo ważna postać, która w filmie została tak maksymalnie spłaszczona, że to aż BOLI) jest Japonką. Japonką.
Wiecie, kim jest Li Gong?
. . .
Chinką.
Ja wiem, że ludzie się śmieją, że "he he, wszyscy Azjaci wyglądają tak samo, nie ma różnicy". No więc jest, uwierzcie mi. I boli mnie, kiedy pozwala się na takie niedbalstwo! Pewnie zaraz usłyszę, że czemu się czepiam - w końcu Litwina grał Francuz - ale cholera, bolą mnie takie rzeczy! Jasne, że aktor nie musi być tej samej narodowości, co postać przez niego grana, ale może jednak zadbać o choć JEDEN szczegół, kiedy robi się film? Tylko jeden?! Bo tu nie ma ani prawdopodobieństwa, ani ciekawych wydarzeń, ani nawet jakiś estetycznych elementów, które przyciągnęłyby oko. To zwykły średniak - do obejrzenia, ale bez szału. A szkoda, naprawdę szkoda, że historia Hannibala została zakończona w taki sposób.
sobota, 7 kwietnia 2018
"Pluton" czyli wietnamska trylogia, część pierwsza
Wiecie co? Jestem masochistką.
Po pierwszych dziesięciu minutach "Plutonu" wiedziałam, że go znienawidzę. Po dwudziestu całą siłą woli skupiałam się na nie wyłączeniu go. Po trzydziestu... Cóż, po trzydziestu musiałam zrobić przerwę.
Ale wytrwałam i zrobiłam to chyba tylko po to, by móc wam teraz marudzić. Przykro mi, musicie przez to przejść!
Chris (Charlie Sheen) trafia do Wietnamu na własne życzenie. Pełen ideałów i pompatycznych haseł o wolności i obowiązku, szybko odkrywa, że w dżungli to wszystko zupełnie się nie liczy. Skłócone dowództwo nie bardzo wie, co robić, a każdy dzień przynosi jedynie kolejną walkę. Chris szybko zaczyna odliczać dni, które zostały mu do końca morderczej misji.
Muszę wam się przyznać - mam problem z filmami, w których już od pierwszej sceny reżyser wali we mnie śmiertelnym stężeniem testosteronu. Mamy więc półnagich facetów, którzy obrzucają się wyzwiskami, mamy oglądanie zdjęć dziewcząt i komentowanie "co to ja nie będę z nią robił, jak tylko wyjdę", a w końcu mamy też mentalne porównywanie przyrodzenia, poprzez przechwałki i darcie się na siebie.
. . . Tak, możecie sobie wyobrazić, jak zachęcona się poczułam.
Ale w porządku, nie takie rzeczy się przeżyło, może ten film niesie za sobą większe przesłanie, jakieś świeże podejście do tematu?
. . . Nie, nie niesie.
Naprawdę, wszystko, co zobaczyłam w "Plutonie", widziałam już wcześniej. Amerykanie rozliczają się z wojną wietnamską po dziś dzień - rozumiem to i szanuję, bowiem wywarła ona spory wpływ na ich postrzeganie świata i historię ich kraju. Mimo to nie jestem w stanie pojąć, jak można uznać, że coś jest przełomowe, kiedy wciąż i wciąż mieli ten sam temat. Mamy więc żołnierzy pełnych ideałów, którzy dostają w tyłek i nagle zdają sobie sprawę, że wojna to nie zabawa - powiedzcie sami, czy naprawdę nie spotkaliście się nigdy z takim przedstawieniem całości? I nie musi to być Wietnam - to samo ukazują reżyserzy traktujący o II Wojnie Światowej czy każdym cholernym konflikcie zbrojnym. To motyw stary i przerobiony na wszystkie strony! To, że do naszych "mężczyzn" dociera, że tak naprawdę nie są na wakacjach, wywołuje już u mnie jedynie pogardliwy uśmiech, bowiem nic mnie tak nie bawi, jak kilku nadętych młodzieńców, przechwalających się swoim żelaznym charakterem i niezłomnością, kiedy równocześnie siedzą na kanapie w bezpiecznym domu. Nie mam krzty litości dla takiej niedojrzałości, więc kiedy "Pluton" obrzucił mnie czymś takim, wiedziałam już, że nie polubię bohaterów. I tak się zresztą stało.
Bowiem ja naprawdę ich znienawidziłam. To nieciekawi, głośni faceci i powiem szczerze - nawet nie potrafię wam wymienić ich imion czy podać choć jednej cechy charakteru. Mamy "tych złych", zdeprawowanych i pozbawionych hamulców, ale tak między nami... No cóż, czy tak bardzo różnią się od głównego narratora całości? Po jednej z ostatnich scen mam spore wątpliwości. Nie umiem nawet nic powiedzieć o kreacjach aktorskich, bowiem... Zupełnie mnie nie porwały. Tak, gra tu Willem Dafoe, Forest Whitaker i podobno Johnny Depp (podobno, bo zauważyłam go na napisach końcowych...), ale muszę przyznać, że zamiast tych panów moglibyśmy tu wstawić zupełnie dowolnych aktorów - te postaci i tak nie mają żadnej indywidualności, co za różnica...
Nie rozumiem, dlaczego to właśnie "Pluton" ma być tym świetnym, docenianym i obsypanym uwielbieniem filmem wojennym. Jasne, nie jestem znawcą gatunku, bo, dużo bardziej niż na realia, zwracam uwagę na ciekawy rys fabularny czy dobrze napisane postaci. Naprawdę jest mi przykro, że pan Stone tak przeżył wojnę w Wietnamie. Uwierzcie, że współczuję mu z całego serca i mam nadzieję, że jednak się z tym wszystkim uporał, albo chociaż to zrobi. Ale jasna cholera, ile można?!
PS. . . . Gdybym pisząc to wiedziała, że "Pluton" spodoba mi się bardziej niż "Urodzony czwartego lipca", to chyba bym się pochlastała, wiecie?
Po pierwszych dziesięciu minutach "Plutonu" wiedziałam, że go znienawidzę. Po dwudziestu całą siłą woli skupiałam się na nie wyłączeniu go. Po trzydziestu... Cóż, po trzydziestu musiałam zrobić przerwę.
Ale wytrwałam i zrobiłam to chyba tylko po to, by móc wam teraz marudzić. Przykro mi, musicie przez to przejść!
Chris (Charlie Sheen) trafia do Wietnamu na własne życzenie. Pełen ideałów i pompatycznych haseł o wolności i obowiązku, szybko odkrywa, że w dżungli to wszystko zupełnie się nie liczy. Skłócone dowództwo nie bardzo wie, co robić, a każdy dzień przynosi jedynie kolejną walkę. Chris szybko zaczyna odliczać dni, które zostały mu do końca morderczej misji.
Muszę wam się przyznać - mam problem z filmami, w których już od pierwszej sceny reżyser wali we mnie śmiertelnym stężeniem testosteronu. Mamy więc półnagich facetów, którzy obrzucają się wyzwiskami, mamy oglądanie zdjęć dziewcząt i komentowanie "co to ja nie będę z nią robił, jak tylko wyjdę", a w końcu mamy też mentalne porównywanie przyrodzenia, poprzez przechwałki i darcie się na siebie.
. . . Tak, możecie sobie wyobrazić, jak zachęcona się poczułam.
Ale w porządku, nie takie rzeczy się przeżyło, może ten film niesie za sobą większe przesłanie, jakieś świeże podejście do tematu?
. . . Nie, nie niesie.
Naprawdę, wszystko, co zobaczyłam w "Plutonie", widziałam już wcześniej. Amerykanie rozliczają się z wojną wietnamską po dziś dzień - rozumiem to i szanuję, bowiem wywarła ona spory wpływ na ich postrzeganie świata i historię ich kraju. Mimo to nie jestem w stanie pojąć, jak można uznać, że coś jest przełomowe, kiedy wciąż i wciąż mieli ten sam temat. Mamy więc żołnierzy pełnych ideałów, którzy dostają w tyłek i nagle zdają sobie sprawę, że wojna to nie zabawa - powiedzcie sami, czy naprawdę nie spotkaliście się nigdy z takim przedstawieniem całości? I nie musi to być Wietnam - to samo ukazują reżyserzy traktujący o II Wojnie Światowej czy każdym cholernym konflikcie zbrojnym. To motyw stary i przerobiony na wszystkie strony! To, że do naszych "mężczyzn" dociera, że tak naprawdę nie są na wakacjach, wywołuje już u mnie jedynie pogardliwy uśmiech, bowiem nic mnie tak nie bawi, jak kilku nadętych młodzieńców, przechwalających się swoim żelaznym charakterem i niezłomnością, kiedy równocześnie siedzą na kanapie w bezpiecznym domu. Nie mam krzty litości dla takiej niedojrzałości, więc kiedy "Pluton" obrzucił mnie czymś takim, wiedziałam już, że nie polubię bohaterów. I tak się zresztą stało.
Bowiem ja naprawdę ich znienawidziłam. To nieciekawi, głośni faceci i powiem szczerze - nawet nie potrafię wam wymienić ich imion czy podać choć jednej cechy charakteru. Mamy "tych złych", zdeprawowanych i pozbawionych hamulców, ale tak między nami... No cóż, czy tak bardzo różnią się od głównego narratora całości? Po jednej z ostatnich scen mam spore wątpliwości. Nie umiem nawet nic powiedzieć o kreacjach aktorskich, bowiem... Zupełnie mnie nie porwały. Tak, gra tu Willem Dafoe, Forest Whitaker i podobno Johnny Depp (podobno, bo zauważyłam go na napisach końcowych...), ale muszę przyznać, że zamiast tych panów moglibyśmy tu wstawić zupełnie dowolnych aktorów - te postaci i tak nie mają żadnej indywidualności, co za różnica...
Nie rozumiem, dlaczego to właśnie "Pluton" ma być tym świetnym, docenianym i obsypanym uwielbieniem filmem wojennym. Jasne, nie jestem znawcą gatunku, bo, dużo bardziej niż na realia, zwracam uwagę na ciekawy rys fabularny czy dobrze napisane postaci. Naprawdę jest mi przykro, że pan Stone tak przeżył wojnę w Wietnamie. Uwierzcie, że współczuję mu z całego serca i mam nadzieję, że jednak się z tym wszystkim uporał, albo chociaż to zrobi. Ale jasna cholera, ile można?!
PS. . . . Gdybym pisząc to wiedziała, że "Pluton" spodoba mi się bardziej niż "Urodzony czwartego lipca", to chyba bym się pochlastała, wiecie?
"Urodzony czwartego lipca" czyli wietnamska trylogia, część druga
No cóż, skoro powiedziałam "a", muszę też powiedzieć "be". Ciąg dalszy rozliczeń Olivera Stone'a z wojną wietnamską.
Ron (Tom Cruise) to młody, pełen ideałów Amerykanin z krwi i kości. Wierzy w swój kraj, uważa się za patriotę, marzy o wykazaniu się na każdym możliwym polu. Podsycany przed ambitną matkę, zaraz po szkole zgłasza się do piechoty morskiej i trafia do Wietnamu. Wojna, okrucieństwo i kalectwo wpłyną na jego dalsze życie i zweryfikują niektóre z jego poglądów.
Pamiętacie, co pisałam w recenzji "Plutonu"? Absolutnie tego nie cofam, ale muszę przyznać, że przy "Urodzonym..." męczyłam się jeszcze bardziej. To dokładnie ten sam przekaz - wojna jest zła, wszyscy nas okłamują, to nie na tym polega patriotyzm - ale wyłożony pięć razy bardziej łopatologicznie, wpychany do gardła jeszcze mocniej i w dodatku okraszony tępym wzrokiem Toma Cruise'a, który na ogromnym zbliżeniu patrzy prosto w kamerę. Litości, za co mnie to spotyka?!
I nie zrozumcie mnie źle - jest tu kilka scen, które mnie poruszyły, albo takich, na których się uśmiechnęłam, bo były ironiczne lub ciekawe. Doceniam zestawienie Rona i jego matki, która wciąż mówi o Bogu i przyzwoitości, gdy jej syn siedzi na wózku inwalidzkim. Naprawdę widzę, jak bardzo nie w porządku są ludzie, którzy z jednej strony krzyczą "chwała weteranom", a z drugiej plują na jednego z nich. I to jest dobre, cieszę się, że Stone postanowił pokazać takie zachowania. Ale jest też masa scen, które są zwyczajnie niepotrzebne i prowadzą do nikąd. Dalej właściwie nie wiem, po co nasz bohater jedzie do Meksyku i dlaczego byłam zmuszona oglądać jego podboje w burdelach - zapewniam, że moje życie nie stało się od tego pełniejsze. I może bardziej współczułabym Ronniemu-kalece... Gdyby nie był tak potwornie irytujący. Jego darcie się "szanujcie mnie, byłem na wojnie", wystawianie się do orderów i oczekiwanie, że teraz świat stanie dla niego na głowie... Cóż, jest, delikatnie mówiąc, wkurzające. Kiedy zmienia swoją postawę, tak naprawdę nie zmienia się nic - jest dokładnie takim samym zapaleńcem, identycznie zapatrzonym w siebie, jedynie stoi po drugiej stronie barykady. Zresztą zmiana poglądów też nie jest najlepiej pokazana, bowiem nie jest wcale stopniowa, czy też dobrze wytłumaczona. Tom Cruise naprawdę okropnie mnie tu drażnił, bo zagrał kogoś tak przerysowanego, że aż nierealnego.
. . . Ja się chyba boję oglądać trzecią część, wiecie Q___Q?
Ron (Tom Cruise) to młody, pełen ideałów Amerykanin z krwi i kości. Wierzy w swój kraj, uważa się za patriotę, marzy o wykazaniu się na każdym możliwym polu. Podsycany przed ambitną matkę, zaraz po szkole zgłasza się do piechoty morskiej i trafia do Wietnamu. Wojna, okrucieństwo i kalectwo wpłyną na jego dalsze życie i zweryfikują niektóre z jego poglądów.
Pamiętacie, co pisałam w recenzji "Plutonu"? Absolutnie tego nie cofam, ale muszę przyznać, że przy "Urodzonym..." męczyłam się jeszcze bardziej. To dokładnie ten sam przekaz - wojna jest zła, wszyscy nas okłamują, to nie na tym polega patriotyzm - ale wyłożony pięć razy bardziej łopatologicznie, wpychany do gardła jeszcze mocniej i w dodatku okraszony tępym wzrokiem Toma Cruise'a, który na ogromnym zbliżeniu patrzy prosto w kamerę. Litości, za co mnie to spotyka?!
I nie zrozumcie mnie źle - jest tu kilka scen, które mnie poruszyły, albo takich, na których się uśmiechnęłam, bo były ironiczne lub ciekawe. Doceniam zestawienie Rona i jego matki, która wciąż mówi o Bogu i przyzwoitości, gdy jej syn siedzi na wózku inwalidzkim. Naprawdę widzę, jak bardzo nie w porządku są ludzie, którzy z jednej strony krzyczą "chwała weteranom", a z drugiej plują na jednego z nich. I to jest dobre, cieszę się, że Stone postanowił pokazać takie zachowania. Ale jest też masa scen, które są zwyczajnie niepotrzebne i prowadzą do nikąd. Dalej właściwie nie wiem, po co nasz bohater jedzie do Meksyku i dlaczego byłam zmuszona oglądać jego podboje w burdelach - zapewniam, że moje życie nie stało się od tego pełniejsze. I może bardziej współczułabym Ronniemu-kalece... Gdyby nie był tak potwornie irytujący. Jego darcie się "szanujcie mnie, byłem na wojnie", wystawianie się do orderów i oczekiwanie, że teraz świat stanie dla niego na głowie... Cóż, jest, delikatnie mówiąc, wkurzające. Kiedy zmienia swoją postawę, tak naprawdę nie zmienia się nic - jest dokładnie takim samym zapaleńcem, identycznie zapatrzonym w siebie, jedynie stoi po drugiej stronie barykady. Zresztą zmiana poglądów też nie jest najlepiej pokazana, bowiem nie jest wcale stopniowa, czy też dobrze wytłumaczona. Tom Cruise naprawdę okropnie mnie tu drażnił, bo zagrał kogoś tak przerysowanego, że aż nierealnego.
. . . Ja się chyba boję oglądać trzecią część, wiecie Q___Q?
"Pomiędzy niebem a ziemią" czyli wietnamska trylogia, część trzecia
Okay, to ostatni raz (przynajmniej na razie), kiedy ja i pan Stone się spotykamy. Powiem wam, że trochę jednak oczekiwałam po trzeciej części - choć wiele osób określa ją jako najgorszą, to po samym opisie wydawała mi się stosunkowo najciekawsza.
Le Ly (Hiep Thi Le) mieszka w wietnamskiej wiosce, gdzie od wielu lat życie biegnie tym samym rytmem. Tu czci swoich przodków, dba o ziemię i cieszy się życiem, które dała jej natura. Kiedy wybucha wojna między północą a południem, cała jej rodzina zostaje wmieszana w ten konflikt. Le Ly odkryje, że życie wcale nie jest tak proste, jak jej się wydawało, a ludzie nie dzielą się na "dobrych" i "złych". Ucieczka do miasta, ubogie życie i w końcu miłość do amerykańskiego żołnierza (Tommy Lee Jones) - czy jedna kobieta jest w stanie to wszystko przetrwać?
Wiem, że bardzo dużo ludzi mówi, że to najgorszy z filmów w trylogii wietnamskiej Stone'a, ale dla mnie jest zupełnie odwrotnie - to tytuł, który zrobił na mnie największe wrażenie i najbardziej mi się spodobał. Życie Le Ly przedstawia nam się tak tragicznie, że chyba tylko kamień mógłby zostać niewzruszony (choć film nieco mija się z prawdą, jeśli wyczytany w internecie życiorys jest prawdziwy), a w dodatku na reszcie jest tu nieco więcej dbałości o szczegóły - piękne (i widoczne!) zdjęcia, muzyka (która mnie osobiście rozbiła na kawałki, cudowne dzieło!). Tempo jest wolniejsze, bowiem bardziej skupiamy się na konkretnej osobie niż na akcji - niby podobnie jak w "Urodzonym czwartego lipca", ale tu jest po prostu ciekawiej! Le Ly to postać pełna sprzeczności, młoda dziewczyna wypchnięta w świat, nie do końca dojrzała, ale obdarta z dzieciństwa. Stone pokazał, że nie ma znaczenia, po której stronie barykady stoisz - możesz być okrutny niezależnie od narodowości, czego też nasza bohaterka doświadcza. Aktorka, jak na fakt, że był to jej debiut, radzi sobie naprawdę dobrze. Tommy Lee Jones, którego jest tu dużo mniej, niż można się spodziewać, również robi wrażenie - jego postać nie jest oczywista, ma swoje wady i zalety, a równocześnie traumę, z którą nie umie sobie poradzić. To dobre spojrzenie na wojnę i na to, co robi z ludźmi - moim zdaniem dużo lepsze niż w dwóch poprzednich częściach, bo mniej nachalne i już nie wetknięte wprost do gardła widza, ale lekko podsunięte mu pod nos.
Le Ly (Hiep Thi Le) mieszka w wietnamskiej wiosce, gdzie od wielu lat życie biegnie tym samym rytmem. Tu czci swoich przodków, dba o ziemię i cieszy się życiem, które dała jej natura. Kiedy wybucha wojna między północą a południem, cała jej rodzina zostaje wmieszana w ten konflikt. Le Ly odkryje, że życie wcale nie jest tak proste, jak jej się wydawało, a ludzie nie dzielą się na "dobrych" i "złych". Ucieczka do miasta, ubogie życie i w końcu miłość do amerykańskiego żołnierza (Tommy Lee Jones) - czy jedna kobieta jest w stanie to wszystko przetrwać?
Wiem, że bardzo dużo ludzi mówi, że to najgorszy z filmów w trylogii wietnamskiej Stone'a, ale dla mnie jest zupełnie odwrotnie - to tytuł, który zrobił na mnie największe wrażenie i najbardziej mi się spodobał. Życie Le Ly przedstawia nam się tak tragicznie, że chyba tylko kamień mógłby zostać niewzruszony (choć film nieco mija się z prawdą, jeśli wyczytany w internecie życiorys jest prawdziwy), a w dodatku na reszcie jest tu nieco więcej dbałości o szczegóły - piękne (i widoczne!) zdjęcia, muzyka (która mnie osobiście rozbiła na kawałki, cudowne dzieło!). Tempo jest wolniejsze, bowiem bardziej skupiamy się na konkretnej osobie niż na akcji - niby podobnie jak w "Urodzonym czwartego lipca", ale tu jest po prostu ciekawiej! Le Ly to postać pełna sprzeczności, młoda dziewczyna wypchnięta w świat, nie do końca dojrzała, ale obdarta z dzieciństwa. Stone pokazał, że nie ma znaczenia, po której stronie barykady stoisz - możesz być okrutny niezależnie od narodowości, czego też nasza bohaterka doświadcza. Aktorka, jak na fakt, że był to jej debiut, radzi sobie naprawdę dobrze. Tommy Lee Jones, którego jest tu dużo mniej, niż można się spodziewać, również robi wrażenie - jego postać nie jest oczywista, ma swoje wady i zalety, a równocześnie traumę, z którą nie umie sobie poradzić. To dobre spojrzenie na wojnę i na to, co robi z ludźmi - moim zdaniem dużo lepsze niż w dwóch poprzednich częściach, bo mniej nachalne i już nie wetknięte wprost do gardła widza, ale lekko podsunięte mu pod nos.
środa, 4 kwietnia 2018
"Pearl Harbor" czyli TO TAK SIĘ DA?
Kontynuuję moje wojenne podboje. Tym razem nieco z innej strony, od innego reżysera i w innej tematyce. Michael Bay proponuje wam (i mi przy okazji) swoją wersję historii, a konkretnie ataku na Pearl Harbor.
Rafe (Ben Afleck) i Danny (Josh Harnett) są przyjaciółmi od dziecka. Nierozłączni jak bracia, nawet do wojsk lotniczych wstępują razem. Jednak miłość do jednej kobiety (Kate Beckinsale) to już za wiele do dzielenia. Mimo wszystko ten problem zejdzie na dalszy plan, gdy neutralna dotąd Ameryka stanie przed wizją konfliktu zbrojnego, a Japończycy zaatakują miejsce, które miało być najbezpieczniejsze - Pearl Harbor na Hawajach.
Muszę przyznać, że byłam bardzo sceptycznie nastawiona - po ostatnich bitwach z "Plutonem" naprawdę nie wiedziałam, czy jestem gotowa na więcej wojny w filmach. Ale obiecałam narzeczonemu, a z tego wykręcić się po prostu nie mogłam. I... Wiecie co? Na dobrą sprawę naprawdę nie żałuję.
Tak, ten film ma wady. Nawet ja - laik - je widzę. Wiem, że Japończycy nie ostrzelali szpitala (choć ja dalej tego ostrzelania tu nie widzę...? To znaczy zaatakowali miasto, ale to nie był atak na pojazdy wojskowe...?), wiem, że może trochę tu za dużo naiwności (tak tak, dyslektyk dopuszczony do bycia pilotem, wiem), ale... Naprawdę mi się podobało. W odróżnieniu od tak wielu, super-realistycznych filmów wojennych, ten wprowadza FABUŁĘ i bohaterów z charakterem. Nie bardzo skomplikowanym, bo nie są to postaci specjalnie złożone, ale jakimś! Wyróżniają się, po zakończeniu filmu wciąż pamiętam ich imiona i potrafię powiedzieć cokolwiek poza "e, strzelali?". Jasne, wątek miłosny jest... Trochę dziwny, ale przy tym prawdopodobny - dwóch mężczyzn zakochanych w jednej kobiecie to nie jest jakiś specjalny ewenement, a to, że ona odwzajemnia ich uczucie też się zdarza. A dzięki temu, że Bay robi nam odpowiednie wprowadzenie, zapoznaje z bohaterami i ich życiem, buduje ten, na pozór, bezpieczny świat wokół nich, możemy potem odpowiednio przeżyć cały atak. To nie jest zupełnie anonimowe bombardowanie - zżyliśmy się z postaciami, teraz możemy ich opłakiwać, faktycznie przejąć się ich losem! Ja autentycznie płakałam, kiedy widziałam martwą parę, trumny, zniszczenia. Obchodził mnie los tych ludzi, bo ich poznałam!
Co jeszcze doceniam? Sceny walki w powietrzu, które moim zdaniem naprawdę robią wrażenie. Świetnie pokazany szpital - ludzi, którzy, przyzwyczajeni do picia drinków, wpadają w panikę i radzą sobie z tym, co mają (oznaczanie pacjentów szminką itp). Okay, boleli mnie trochę aktorzy - Afleck i Harnett jeszcze dają radę (choć nie błyszczą, po prostu są), ale Beckinsale... Ona po prostu stara się ZA BARDZO. Jej spojrzenie, jej wydęte usta, to po prostu robi tak kuriozalne wrażenie, że momentami patrzyłam na nią z politowaniem. Podobał mi się soundtrack Zimmera, ładne zdjęcia i montaż. Tak, montaż! Bo okazało się, że da się tak zmontować film akcji/wojenny, że widz dokładnie widzi, co się dzieje na ekranie i nie gubi się w położeniu poszczególnych elementów!
Podsumowanie? Kurcze, naprawdę mi przykro, że niektórzy uważają "Pearl Harbor" za zły film, bo na mnie zrobił bardzo pozytywne wrażenie. Zgadzam się, że jest trochę za długi - mógłby się skończy zaraz po ataku, bowiem końcówka wchodzi już w lekkie idealizowanie Amerykanów i robienie z nich super herosów (co też się może nie podobać, mnie faktycznie lekko ubodło, ale nie zmienia mojego zdania o całości) - ale dalej dał mi naprawdę dużo frajdy, której dawno nie miałam na tego typu filmach. A chyba o to chodzi, prawda?
Rafe (Ben Afleck) i Danny (Josh Harnett) są przyjaciółmi od dziecka. Nierozłączni jak bracia, nawet do wojsk lotniczych wstępują razem. Jednak miłość do jednej kobiety (Kate Beckinsale) to już za wiele do dzielenia. Mimo wszystko ten problem zejdzie na dalszy plan, gdy neutralna dotąd Ameryka stanie przed wizją konfliktu zbrojnego, a Japończycy zaatakują miejsce, które miało być najbezpieczniejsze - Pearl Harbor na Hawajach.
Muszę przyznać, że byłam bardzo sceptycznie nastawiona - po ostatnich bitwach z "Plutonem" naprawdę nie wiedziałam, czy jestem gotowa na więcej wojny w filmach. Ale obiecałam narzeczonemu, a z tego wykręcić się po prostu nie mogłam. I... Wiecie co? Na dobrą sprawę naprawdę nie żałuję.
Tak, ten film ma wady. Nawet ja - laik - je widzę. Wiem, że Japończycy nie ostrzelali szpitala (choć ja dalej tego ostrzelania tu nie widzę...? To znaczy zaatakowali miasto, ale to nie był atak na pojazdy wojskowe...?), wiem, że może trochę tu za dużo naiwności (tak tak, dyslektyk dopuszczony do bycia pilotem, wiem), ale... Naprawdę mi się podobało. W odróżnieniu od tak wielu, super-realistycznych filmów wojennych, ten wprowadza FABUŁĘ i bohaterów z charakterem. Nie bardzo skomplikowanym, bo nie są to postaci specjalnie złożone, ale jakimś! Wyróżniają się, po zakończeniu filmu wciąż pamiętam ich imiona i potrafię powiedzieć cokolwiek poza "e, strzelali?". Jasne, wątek miłosny jest... Trochę dziwny, ale przy tym prawdopodobny - dwóch mężczyzn zakochanych w jednej kobiecie to nie jest jakiś specjalny ewenement, a to, że ona odwzajemnia ich uczucie też się zdarza. A dzięki temu, że Bay robi nam odpowiednie wprowadzenie, zapoznaje z bohaterami i ich życiem, buduje ten, na pozór, bezpieczny świat wokół nich, możemy potem odpowiednio przeżyć cały atak. To nie jest zupełnie anonimowe bombardowanie - zżyliśmy się z postaciami, teraz możemy ich opłakiwać, faktycznie przejąć się ich losem! Ja autentycznie płakałam, kiedy widziałam martwą parę, trumny, zniszczenia. Obchodził mnie los tych ludzi, bo ich poznałam!
Co jeszcze doceniam? Sceny walki w powietrzu, które moim zdaniem naprawdę robią wrażenie. Świetnie pokazany szpital - ludzi, którzy, przyzwyczajeni do picia drinków, wpadają w panikę i radzą sobie z tym, co mają (oznaczanie pacjentów szminką itp). Okay, boleli mnie trochę aktorzy - Afleck i Harnett jeszcze dają radę (choć nie błyszczą, po prostu są), ale Beckinsale... Ona po prostu stara się ZA BARDZO. Jej spojrzenie, jej wydęte usta, to po prostu robi tak kuriozalne wrażenie, że momentami patrzyłam na nią z politowaniem. Podobał mi się soundtrack Zimmera, ładne zdjęcia i montaż. Tak, montaż! Bo okazało się, że da się tak zmontować film akcji/wojenny, że widz dokładnie widzi, co się dzieje na ekranie i nie gubi się w położeniu poszczególnych elementów!
Podsumowanie? Kurcze, naprawdę mi przykro, że niektórzy uważają "Pearl Harbor" za zły film, bo na mnie zrobił bardzo pozytywne wrażenie. Zgadzam się, że jest trochę za długi - mógłby się skończy zaraz po ataku, bowiem końcówka wchodzi już w lekkie idealizowanie Amerykanów i robienie z nich super herosów (co też się może nie podobać, mnie faktycznie lekko ubodło, ale nie zmienia mojego zdania o całości) - ale dalej dał mi naprawdę dużo frajdy, której dawno nie miałam na tego typu filmach. A chyba o to chodzi, prawda?
Subskrybuj:
Posty (Atom)