Wybaczcie mi ostatnie lenistwo i brak ostatnich Top 10... Zbliża się Pyrkon, na którym zamierzam być, do tego na uczelni robi się gorąco, a to wszystko skutkuje mniejszą ilością czasu. Mam nadzieję, że mi to wybaczycie... Dziś mam dla was moją opinię o filmie "Schimdt".
Warren Schmidt (Jack Nicholson) właśnie przeszedł na emeryturę. Jednak wcale mu się to nie podoba - mężczyzna zwyczajnie się nudzi, czuje się samotny i niezrozumiany. Jego córka mieszka daleko, żona od lat nie budzi w nim cieplejszych uczuć - cóż robić? Warren martwi się, że w życiu nic już go nie czeka i nic nie będzie miało już sensu. Jednak wszystko przewróci mu się do góry nogami - żona umiera, a córka zamierza wyjść z mąż za mężczyznę, którego Warren nie akceptuje. Mężczyzna wyruszy w podróż, podczas której z wieloma rzeczami przyjdzie mu się pogodzić...
Jack Nicholson jest naprawdę niesamowitym aktorem i, co tu dużo mówić, kradnie to show w całości. Właściwie oprócz niego wszystkie postaci są raczej poboczne, żeby nie powiedzieć epizodyczne, ale oglądanie perypetii Warrena absolutnie się nie nudzi. Jego wewnętrzne monologi są genialnie napisane, do tego Nicholson świetnie łączy w sobie nieporadność, niezdecydowanie i chęć nowych doznań, które cechują jego postać. Wszystko ma w sobie dużą dawkę uroku i życiowej mądrości - bohater musi nauczyć się wybaczać i akceptować, nawet (a może właśnie wtedy), kiedy coś zupełnie jest nie po jego myśli. Genialna była w tym filmie również Kathy Bates, grająca teściową córki Warrena - kobietę będącą całkowitym przeciwieństwem spokojnego, ułożonego i tradycyjnego emeryta. Bates i Nicholson we wspólnych scenach są przezabawni, niesamowicie ciepli i autentycznie - naprawdę nie ma żadnego problemu z uwierzeniem, że tacy ludzie naprawdę mogliby się spotkać i wejść w interakcje.
Scenariusz filmu jest absolutnym geniuszem - łączy w sobie idealnie humor, mądrość, zaskakuje nieraz niektórymi rozwiązaniami. Sceny komediowe bawią w sposób inteligentny i życiowy - ot, każdy może się w nich odnaleźć, może sam je nawet kiedyś przeżył. Brakowało mi może trochę mocniejszego i bardziej wyrazistego zakończenia, choć to obecne w filmie doskonale wplata się w jego konwencję i chwyta za serce. Polecam - do obejrzenia na poprawę humoru.
niedziela, 23 kwietnia 2017
niedziela, 16 kwietnia 2017
"Pamiętnik księżniczki" czyli marzenie każdej nastolatki
Mając chyba koło dziesięciu, jedenastu lat znalazłam w bibliotece serię "Pamiętników księżniczki". Wciągnęłam się w nie okropnie, zachwycona lekkością ich stylu i dosadnością. Kiedy więc dowiedziałam się, że istnieje film na podstawie pierwszej części natychmiast się na niego rzuciłam...
I doznałam rozczarowania. Pamiętam, że oglądając go po raz pierwszy byłam wściekła i w ogóle mi się nie podobał. Jednak po jakimś czasie obejrzałam go ponownie (tym razem wiedząc, czego się spodziewać) i w sumie nie było tak źle... Dziś, po wielu latach wróciłam do niego ponownie - mam nadzieję, że wreszcie jestem w stanie ocenić go obiektywnie.
Mia Thermopolis (Anne Hathaway) ma niecałe szesnaście lat i jej głównym życiowym celem jest pozostanie niewidzialną. Nie jest ani popularna, ani lubiana - na dobrą sprawę żyje nie wadząc nikomu i najchętniej tak trwałaby do końca świata. Nie jest jej to jednak dane - pewnego dnia do San Francisco przyjeżdża jej babcia (Julie Andrews), która ogłasza jej, że wcale nie jest zwykłą Mią, bo tak naprawdę nazywa się Amelia Mignonette Thermopolis Renaldo i jest księżniczką Genowii. Od tej pory życie dziewczyny zmienia się o 180 stopni - musi mierzyć się z prasą, fałszywymi przyjaciółmi, a jakby tego było mało, dojść do tego, kim tak naprawdę pragnie być.
Ustalmy jedno - nie oczekujcie, że ten film będzie ambitny, zaskakujący czy specjalnie inteligentny. Przesłanie jest oczywiste - nie bój się działać, bądź sobą, nie słuchaj, co mówią inni. Pomimo tego nie odbiera mu to uroku i wdzięku. Całość ogląda się dość lekko, bohaterowie są uroczy, żarty całkiem zabawne. Hathaway jest słodka w roli brzydkiego kaczątka, które nie do końca orientuje się w świecie i naiwnie nabiera się na kolejne podstępy, zaś Julie Andrews... Cóż, emanuje z niej babcine ciepło, mądrość i troskliwość (do czego ciężko przywyknąć, kiedy zna się oryginał tej postaci, ale cóż - ma to swój urok). Moim osobistym typem jest Joe (w tej roli Hector Elizondo), który... No cóż, podbija serce - jest uroczy, mądry, do tego widać, że nieco nie odnajduje się w roli niańki zbuntowanej nastolatki, choć stara się, jak może. Całość to tak naprawdę bajka Disneya w aktorskiej wersji - nie ma co oczekiwać zwrotów akcji, bo nie nadejdą, od początku można dokładnie przewidzieć, jak wszystko się potoczy. Muszę jednak przyznać, że film jest przyjemną rozrywką, nawet, kiedy widziało się go kilka razy. Tak, jest schematyczny, wykorzystuje widziane już milion razy gagi i zbiegi okoliczności, ale hej! Czy naprawdę potrzebujemy Bóg wie jak oryginalnych rozwiązań, aby oglądany film był przyjemny?
I doznałam rozczarowania. Pamiętam, że oglądając go po raz pierwszy byłam wściekła i w ogóle mi się nie podobał. Jednak po jakimś czasie obejrzałam go ponownie (tym razem wiedząc, czego się spodziewać) i w sumie nie było tak źle... Dziś, po wielu latach wróciłam do niego ponownie - mam nadzieję, że wreszcie jestem w stanie ocenić go obiektywnie.
Mia Thermopolis (Anne Hathaway) ma niecałe szesnaście lat i jej głównym życiowym celem jest pozostanie niewidzialną. Nie jest ani popularna, ani lubiana - na dobrą sprawę żyje nie wadząc nikomu i najchętniej tak trwałaby do końca świata. Nie jest jej to jednak dane - pewnego dnia do San Francisco przyjeżdża jej babcia (Julie Andrews), która ogłasza jej, że wcale nie jest zwykłą Mią, bo tak naprawdę nazywa się Amelia Mignonette Thermopolis Renaldo i jest księżniczką Genowii. Od tej pory życie dziewczyny zmienia się o 180 stopni - musi mierzyć się z prasą, fałszywymi przyjaciółmi, a jakby tego było mało, dojść do tego, kim tak naprawdę pragnie być.
Ustalmy jedno - nie oczekujcie, że ten film będzie ambitny, zaskakujący czy specjalnie inteligentny. Przesłanie jest oczywiste - nie bój się działać, bądź sobą, nie słuchaj, co mówią inni. Pomimo tego nie odbiera mu to uroku i wdzięku. Całość ogląda się dość lekko, bohaterowie są uroczy, żarty całkiem zabawne. Hathaway jest słodka w roli brzydkiego kaczątka, które nie do końca orientuje się w świecie i naiwnie nabiera się na kolejne podstępy, zaś Julie Andrews... Cóż, emanuje z niej babcine ciepło, mądrość i troskliwość (do czego ciężko przywyknąć, kiedy zna się oryginał tej postaci, ale cóż - ma to swój urok). Moim osobistym typem jest Joe (w tej roli Hector Elizondo), który... No cóż, podbija serce - jest uroczy, mądry, do tego widać, że nieco nie odnajduje się w roli niańki zbuntowanej nastolatki, choć stara się, jak może. Całość to tak naprawdę bajka Disneya w aktorskiej wersji - nie ma co oczekiwać zwrotów akcji, bo nie nadejdą, od początku można dokładnie przewidzieć, jak wszystko się potoczy. Muszę jednak przyznać, że film jest przyjemną rozrywką, nawet, kiedy widziało się go kilka razy. Tak, jest schematyczny, wykorzystuje widziane już milion razy gagi i zbiegi okoliczności, ale hej! Czy naprawdę potrzebujemy Bóg wie jak oryginalnych rozwiązań, aby oglądany film był przyjemny?
środa, 12 kwietnia 2017
"Uprowadzona 3" czyli kiedy powinno się skończyć
Za mną ostatnia (mam nadzieję!) część serii "Uprowadzona". Było ciężko, uwierzcie...
Tym razem nic nie zwiastuje nadchodzącej katastrofy - Bryanowi naprawdę coraz lepiej układa się z córką (choć wciąż nie może chyba zrozumieć, że dziewczyna dorasta), jego relacje z byłą żoną też znacznie się poprawiły. A co do tej ostatniej, to kobieta nie jest szczęśliwa w swoim związku i pragnie się rozwieść. Bryan widzi w tym szansę dla siebie, a Lenore też nie wydaje się być niechętna tej wizji. Wszystko niestety legnie w gruzach, gdy mężczyzna znajdzie ukochaną w swoim domu... Martwą. Oczywiście podejrzenia padają na niego i zmuszony jest uciekać przed policją. Bryan jednak nie cofnie się przed niczym by odkryć prawdę...
Tym razem film postanowił nam zaserwować wątek zagadki... I Bóg mi świadkiem, że nie powinien tego robić. Jest to tak nietrafiony pomysł, wyssany kompletnie z palca, do tego niestety ja, jako widz, byłam kompletnie niezainteresowana jego rozwiązaniem - w momencie wielkiego zwrotu akcji stwierdziłam po prostu "aha" i przeszłam nad tym do porządku dziennego. Oprócz tej "nowości" akcja to dokładnie kopiuj-wklej z poprzednich części - ścigają go, ucieka, kogoś ratuje, strzela... I oczywiście wszystko uchodzi mu na sucho.
Powiem szczerze - strata czasu. O ile pierwsza część była... Może nie dobra, ale całkiem niezła ze względu na chociażby świeżość i nowość, tak kolejne dwa sequele nie wnoszą nic ciekawego, niewiele się ponadto różnią od swojego starszego brata. Uniwersum ani się nie rozwija, córka nam tylko rośnie (dodatkowo tutaj zachodzi w ciążę. I nie, to nie spoiler, bo to chyba pierwsza scena w filmie. Dalej nie wiem, jaki cel miał ten wątek), bohaterowie się nie zmieniają, nie dzieje się właściwie nic! Nie warto.
Tym razem nic nie zwiastuje nadchodzącej katastrofy - Bryanowi naprawdę coraz lepiej układa się z córką (choć wciąż nie może chyba zrozumieć, że dziewczyna dorasta), jego relacje z byłą żoną też znacznie się poprawiły. A co do tej ostatniej, to kobieta nie jest szczęśliwa w swoim związku i pragnie się rozwieść. Bryan widzi w tym szansę dla siebie, a Lenore też nie wydaje się być niechętna tej wizji. Wszystko niestety legnie w gruzach, gdy mężczyzna znajdzie ukochaną w swoim domu... Martwą. Oczywiście podejrzenia padają na niego i zmuszony jest uciekać przed policją. Bryan jednak nie cofnie się przed niczym by odkryć prawdę...
Tym razem film postanowił nam zaserwować wątek zagadki... I Bóg mi świadkiem, że nie powinien tego robić. Jest to tak nietrafiony pomysł, wyssany kompletnie z palca, do tego niestety ja, jako widz, byłam kompletnie niezainteresowana jego rozwiązaniem - w momencie wielkiego zwrotu akcji stwierdziłam po prostu "aha" i przeszłam nad tym do porządku dziennego. Oprócz tej "nowości" akcja to dokładnie kopiuj-wklej z poprzednich części - ścigają go, ucieka, kogoś ratuje, strzela... I oczywiście wszystko uchodzi mu na sucho.
Powiem szczerze - strata czasu. O ile pierwsza część była... Może nie dobra, ale całkiem niezła ze względu na chociażby świeżość i nowość, tak kolejne dwa sequele nie wnoszą nic ciekawego, niewiele się ponadto różnią od swojego starszego brata. Uniwersum ani się nie rozwija, córka nam tylko rośnie (dodatkowo tutaj zachodzi w ciążę. I nie, to nie spoiler, bo to chyba pierwsza scena w filmie. Dalej nie wiem, jaki cel miał ten wątek), bohaterowie się nie zmieniają, nie dzieje się właściwie nic! Nie warto.
niedziela, 9 kwietnia 2017
"Milczenie owiec" czyli niebezpieczna gra
Wreszcie mi się udało. Po latach powtarzania samej sobie "obejrzę, jak przeczytam książkę" udało mi się tę pozycję literacką skończyć, co oznaczało, że mogę rzucić się na ekranizację. Byłam ciekawa filmu, o którym wciąż i wciąż słyszę jedynie pochlebne opinie i który stał się swoistą ikoną thrillerów. Z zapartym tchem śledziłam więc kolejne wydarzenia na ekranie. Czy faktycznie film jest tak wybitny, jak się o nim mówi?
Tym razem w kolejnych stanach szaleje Buffalo Bill (Ted Levine) - mężczyzna, który porywa młode kobiety, a następnie morduje je, zdziera z nich elementy skóry i wyrzuca ich ciała, niczym zbędny odpad. FBI jest bezradne - nie mają tropów, nie mają podejrzanych. Dowództwo postanawia więc zasięgnąć rady Hannibala Lectera (Anthony Hopkins) - genialnego psychiatry, który odsiaduje wyrok w więzieniu za liczne morderstwa i akty kanibalizmu. Żeby go podejść wysyłają do niego młodą studentkę, Clarice Starling (Jodie Foster), nie do końca świadomą roli, jaką ma odegrać. Zafascynowany dziewczyną Lecter postanawia wciągnąć ją w swoją grę, pełną zagadek i tajemnic. Czy Clarice uda się wyjść cało ze znajomości z Hannibalem? Czy odnajdzie Buffalo Billa zanim będzie za późno i zginie kolejna dziewczyna?
Powiedzmy to od razu - moje serce zostało ukradzione przez ten film. Choć Buffalo Bill nie jest tak fascynujący jak Pan Ząbek z "Czerwonego smoka", to "Milczenie owiec" naprawdę zyskuje na większej ilości Hannibala Lectera. Hopkins kradnie każdą scenę, w której tylko się znajduje, jego osoba przyciąga uwagę jak nic innego, a kwestie, padające z jego ust, są zarówno fascynujące, jak i przerażające. Jest klasą sam dla siebie - nie da się tego inaczej określić. Oglądanie go nie nudzi się nawet na sekundę, ba, człowiek chce wciąż więcej! Jeśli chodzi o resztę obsady to również wszystko wygląda bardzo dobrze - Jodie Foster chyba nie jest moim typem, ale ja ogólnie nigdy nie przepadałam za postacią Clarice, przypomina mi trochę nie tak dobrą wersję Scully z "Z Archiwum X", jednak aktorka gra przekonująco, a czego więcej wymagać? Zakochałam się za to w Anthonym Healdzie, który gra naczelnika zakładu psychiatrycznego, doktora Chiltona - świetnie się prezentuje jako ten bohater i idealnie mi na niego pasuje. Ted Levine w roli Jame'a Gumba to też strzał w dziesiątkę, choć żałuję, że motywy jego postępowania nie są tak dobrze wyjaśnione jak u Francisa Dolarhyde'a - przez to mimo wszystko dużo gorzej odbiera się takiego mordercę, mniej jak człowieka, a bardziej jak przedmiot. W każdym razie obsada stoi na naprawdę wysokim poziomie.
Sama fabuła... To istny geniusz i arcydzieło. Idealnie zgrane ze sobą dwa plany - poszukiwania mordercy i działalność Gumba w domu - tworzą razem thriller wstrząsający i trzymający w napięciu. Z jednej strony kibicujemy Clarice, ale z drugiej martwimy się o nią, widząc, jak zaczyna nawiązywać więź z Lecterem - a przecież coś takiego nie może się dobrze skończyć, prawda? Szybko zdajemy sobie sprawę, że prawdziwe przerażenie powinien budzić ten osobnik, który potencjalnie jest nieszkodliwy, bo przecież zamknięty, pilnowany, a mimo to (a może właśnie dlatego) jest najbardziej niebezpieczny. Między Starling i Hannibalem rozgrywa się gra, jednak problem w tym, że dziewczyna nie zna jej zasad, pozostaje więc na całkowitej łasce psychiatry - a to naprawdę fascynujące widowisko.
Dodatkowo naprawdę świetna jest tu muzyka Howarda Shore'a - klimatyczna, przerażająca, idealnie dopasowana do każdej sceny. Podkreśla dodatkowo grozę wydarzeń, ale nie jest przesadzona, a to się niestety czasem zdarza. Swoją drogą pamiętam, że jedną z rzeczy przeszkadzających mi oglądać "Psychozę" była właśnie muzyka...
Jeśli więc szukacie thrillera inteligentnego, w którym jest coś więcej niż krew i flaki to zdecydowanie powinniście obejrzeć "Milczenie owiec". Nie żałuję, że natrafiłam na nie tak późno, bo mam wrażenie, że przez to mogę je w pełni docenić, cały jego artyzm i nastrój, jaki wprowadza. Gorąco polecam.
Tym razem w kolejnych stanach szaleje Buffalo Bill (Ted Levine) - mężczyzna, który porywa młode kobiety, a następnie morduje je, zdziera z nich elementy skóry i wyrzuca ich ciała, niczym zbędny odpad. FBI jest bezradne - nie mają tropów, nie mają podejrzanych. Dowództwo postanawia więc zasięgnąć rady Hannibala Lectera (Anthony Hopkins) - genialnego psychiatry, który odsiaduje wyrok w więzieniu za liczne morderstwa i akty kanibalizmu. Żeby go podejść wysyłają do niego młodą studentkę, Clarice Starling (Jodie Foster), nie do końca świadomą roli, jaką ma odegrać. Zafascynowany dziewczyną Lecter postanawia wciągnąć ją w swoją grę, pełną zagadek i tajemnic. Czy Clarice uda się wyjść cało ze znajomości z Hannibalem? Czy odnajdzie Buffalo Billa zanim będzie za późno i zginie kolejna dziewczyna?
Powiedzmy to od razu - moje serce zostało ukradzione przez ten film. Choć Buffalo Bill nie jest tak fascynujący jak Pan Ząbek z "Czerwonego smoka", to "Milczenie owiec" naprawdę zyskuje na większej ilości Hannibala Lectera. Hopkins kradnie każdą scenę, w której tylko się znajduje, jego osoba przyciąga uwagę jak nic innego, a kwestie, padające z jego ust, są zarówno fascynujące, jak i przerażające. Jest klasą sam dla siebie - nie da się tego inaczej określić. Oglądanie go nie nudzi się nawet na sekundę, ba, człowiek chce wciąż więcej! Jeśli chodzi o resztę obsady to również wszystko wygląda bardzo dobrze - Jodie Foster chyba nie jest moim typem, ale ja ogólnie nigdy nie przepadałam za postacią Clarice, przypomina mi trochę nie tak dobrą wersję Scully z "Z Archiwum X", jednak aktorka gra przekonująco, a czego więcej wymagać? Zakochałam się za to w Anthonym Healdzie, który gra naczelnika zakładu psychiatrycznego, doktora Chiltona - świetnie się prezentuje jako ten bohater i idealnie mi na niego pasuje. Ted Levine w roli Jame'a Gumba to też strzał w dziesiątkę, choć żałuję, że motywy jego postępowania nie są tak dobrze wyjaśnione jak u Francisa Dolarhyde'a - przez to mimo wszystko dużo gorzej odbiera się takiego mordercę, mniej jak człowieka, a bardziej jak przedmiot. W każdym razie obsada stoi na naprawdę wysokim poziomie.
Sama fabuła... To istny geniusz i arcydzieło. Idealnie zgrane ze sobą dwa plany - poszukiwania mordercy i działalność Gumba w domu - tworzą razem thriller wstrząsający i trzymający w napięciu. Z jednej strony kibicujemy Clarice, ale z drugiej martwimy się o nią, widząc, jak zaczyna nawiązywać więź z Lecterem - a przecież coś takiego nie może się dobrze skończyć, prawda? Szybko zdajemy sobie sprawę, że prawdziwe przerażenie powinien budzić ten osobnik, który potencjalnie jest nieszkodliwy, bo przecież zamknięty, pilnowany, a mimo to (a może właśnie dlatego) jest najbardziej niebezpieczny. Między Starling i Hannibalem rozgrywa się gra, jednak problem w tym, że dziewczyna nie zna jej zasad, pozostaje więc na całkowitej łasce psychiatry - a to naprawdę fascynujące widowisko.
Dodatkowo naprawdę świetna jest tu muzyka Howarda Shore'a - klimatyczna, przerażająca, idealnie dopasowana do każdej sceny. Podkreśla dodatkowo grozę wydarzeń, ale nie jest przesadzona, a to się niestety czasem zdarza. Swoją drogą pamiętam, że jedną z rzeczy przeszkadzających mi oglądać "Psychozę" była właśnie muzyka...
Jeśli więc szukacie thrillera inteligentnego, w którym jest coś więcej niż krew i flaki to zdecydowanie powinniście obejrzeć "Milczenie owiec". Nie żałuję, że natrafiłam na nie tak późno, bo mam wrażenie, że przez to mogę je w pełni docenić, cały jego artyzm i nastrój, jaki wprowadza. Gorąco polecam.
"Monachium" czyli błędne koło zemsty
Dziś kilka słów o filmie, który naprawdę mną wstrząsnął. Ciężki temat, więc przetworzenie go w głowie też chwilę mi zajęło, a i tak nie czuję, że rozumiem całkowicie podejście niektórych jego bohaterów. Zapraszam was na moje wrażenia z filmu "Monachium".
Kiedy w 1972 na igrzyskach olimpijskich zostają zamordowani izraelscy sportowcy wszyscy wiedzą, że tej zbrodni dokonał Czarny Wrzesień - terrorystyczna organizacja z Palestyny. Władze Izraela uznają, że muszą odpowiedzieć równie okrutnymi metodami i powołują specjalną jednostkę, która ma za zadanie wyeliminować przywódców Września, odpowiedzialnych za masakrę w Monachium. Jej przywódcą zostaje Avner (Eric Bana), który w momencie podpisania umowy przestaje istnieć dla świata zewnętrznego...
Film jest... Przerażający. Przez dwie i pół godziny możemy obserwować jak grupa pod dowódcą Avnera tropi i eliminuje kolejne cele, wykorzystując przy tym zdobycze techniki, a także spryt i nieprzewidywalne metody. No bo kto by się spodziewał, że zabije go bomba w jego własnym łóżku? Równocześnie na naszych oczach podejście bohatera do całej sytuacji zmienia się, zaczyna on dostrzegać, że tak naprawdę jego działania nie mają sensu, bo na miejsce zabitych przychodzą inni, a zemsta rodzi tylko kolejną zemstę. Kolejne zamachy, kolejne trupy i kolejni ludzie, którzy pragną się odegrać - to wszystko, co zostawiają za sobą w kolejnych miastach i państwach świata. Avner odkrywa też, że nie wszystko jest takie proste, jak mu się wydawało - informatorzy nie pracują tylko dla niego, a dla swoich pracodawców jest zaledwie narzędziem i nie dbają o niego bardziej, niż o sprzęty, którymi się posługują.
Całość jest jednym wielkim rozważaniem, które prędzej czy później nachodzi też widza - gdzie należy zatrzymać samonapędzający się mechanizm walki? Czy tak prosto jest ocenić, kto ma racje w konflikcie? Jak wiele można poświęcić dla własnego kraju? Jeden z bohaterów mówi "To jest nasza tragedia - mamy ręce rzeźników i artystyczne dusze" - przyznam szczerze, że cytat ten chyba nie opuści mojej głowy, bo tak głęboko wrył mi się w umysł i moim zdaniem jest doskonałym podsumowanie filmu. Patrzymy na zabijających jako na morderców, rzeźników, zbrodniarzy, a zapominamy, że każdy z nich ma swoje racje i ciężko jednoznacznie ocenić, czy postępują dobrze, czy źle. Dla mnie obie strony tego konfliktu zachowywały się karygodnie, jednak obie miały swoje rodziny, o których bezpieczeństwo i byt chciały walczyć.
Całość jest jednym wielkim rozważaniem, które prędzej czy później nachodzi też widza - gdzie należy zatrzymać samonapędzający się mechanizm walki? Czy tak prosto jest ocenić, kto ma racje w konflikcie? Jak wiele można poświęcić dla własnego kraju? Jeden z bohaterów mówi "To jest nasza tragedia - mamy ręce rzeźników i artystyczne dusze" - przyznam szczerze, że cytat ten chyba nie opuści mojej głowy, bo tak głęboko wrył mi się w umysł i moim zdaniem jest doskonałym podsumowanie filmu. Patrzymy na zabijających jako na morderców, rzeźników, zbrodniarzy, a zapominamy, że każdy z nich ma swoje racje i ciężko jednoznacznie ocenić, czy postępują dobrze, czy źle. Dla mnie obie strony tego konfliktu zachowywały się karygodnie, jednak obie miały swoje rodziny, o których bezpieczeństwo i byt chciały walczyć.
Mimo długości film nie nuży i nie ciągnie się, co mnie nawet trochę zadziwiło. Zdecydowanym jego plusem jest obsada - oprócz wspomnianego już Erica Bany mamy też Daniela Craiga, Ciarana Hindsa czy Geoffreya Rusha. Wszyscy panowie mają bardzo zróżnicowane postaci, przez co ich interakcje zawsze wypadają ciekawie i pełno w nich światopoglądowych starć. Po raz kolejny Spielberg podejmuje trudny temat i pokazuje go w sposób obiektywny i wielowymiarowy - nie spłaszcza, nie zaznacza wyraźnej granicy między "dobrymi" a "złymi", nie podkreśla kto ma rację, za to pozwala ocenić to widzowi i zmusza do samodzielnych przemyśleń. Ciężki film, bardzo skomplikowana tematyka, ale ja nie żałuję, że poświęciłam na niego czas. Na pewno do obejrzenia, choćby by wyrobić sobie opinię.
sobota, 8 kwietnia 2017
"Uprowadzona 2" czyli odgrzewany kotlet
Wiecie co? To w sumie przykre, że ludzie dla kasy są w stanie zrobić sequel chyba każdego filmu, jaki znam. "Uprowadzona" nie była genialnym filmem, o którym nie można zapomnieć przez lata, ale była niezłym kinem akcji, które można było obejrzeć sobie przed snem po ciężkim tygodniu. Czy jednak wymagała kontynuacji? . . . No cóż, o tym więcej poniżej.
Tym razem Bryan postanawia zabrać córkę i rozwodzącą się żonę do Stambułu na wakacje. Ma nadzieję nie tylko na spędzenie czasu z Kim, ale też z Lenore, do której wciąż coś czuje. Nie wie jednak, że jego tropem podąża ojciec jednego z zabitych przez niego Albańczyków, który pragnie dokonać krwawej zemsty. Tym razem to Bryan zostanie uprowadzony, a wydostać się z opresji pomoże mu córka. Czy i tym razem nasz bohater wyjdzie z tego bez szwanku?
. . .
Dajcie spokój, przecież wiecie, że tak.
Najgorsze jest chyba to, że film jest dokładną kalką swojego poprzednika - nie ma tu żadnych nowych elementów, fabuła jest do bólu wręcz przewidywalna i NIC nas nie zaskakuje. Do tego zachowanie Złego Pana Albańczyka jest... Cóż, odrobinę idiotyczne. Rozumiem motyw zemsty, to byłoby coś nowego, gdyby nie to, że facet zapomina, że jego syn wcale nie był niewinnym przechodniem na ulicy, który zginął przez przypadek. Wiem, że rodzice zawsze usprawiedliwiają swoje dzieci, ale wyżywanie się na kimś, że zabił ci syna, w momencie, kiedy ten syn porwał temu komuś córkę i chciał ją sprzedać jako prostytutkę jest... Głupie, zwyczajnie bezsensowne. Dlatego cały zamysł od samego początku był dla mnie zwyczajnie naciągany i wszystko już niestety oglądałam przez jego pryzmat. Widoki Stambułu można zapisać na plus, ale przecież takich filmów nie ogląda się dla krajobrazów... Nasz bohater dalej jest równie genialny, co poprzednio, rozwalając wszystko i wszystkich, samemu właściwie wydostając się z więzienia (po co ciągnął córkę do siebie, skoro sam dał radę uciec?), a w dodatku film nie pozostawia żadnych złudzeń, że tym razem choć na chwilę rodzinie może stać się coś złego. Naprawdę, nie mam tu za wiele do powiedzenia, bo całość to dokładnie ten sam scenariusz, w którym zmieniono tylko kilka szczegółów, ale zasadniczo to większość została taka sama. Aktorzy dalej wypadają tak samo - Neeson gra to, co mu dano do grania, Grace i Janssen mają zasadniczo role, do których można by było zatrudnić kogokolwiek, nie zrobiłoby to filmowi żadnej różnicy. Szczerze mówiąc zaczynam się bać trzeciej części...
Tym razem Bryan postanawia zabrać córkę i rozwodzącą się żonę do Stambułu na wakacje. Ma nadzieję nie tylko na spędzenie czasu z Kim, ale też z Lenore, do której wciąż coś czuje. Nie wie jednak, że jego tropem podąża ojciec jednego z zabitych przez niego Albańczyków, który pragnie dokonać krwawej zemsty. Tym razem to Bryan zostanie uprowadzony, a wydostać się z opresji pomoże mu córka. Czy i tym razem nasz bohater wyjdzie z tego bez szwanku?
. . .
Dajcie spokój, przecież wiecie, że tak.
Najgorsze jest chyba to, że film jest dokładną kalką swojego poprzednika - nie ma tu żadnych nowych elementów, fabuła jest do bólu wręcz przewidywalna i NIC nas nie zaskakuje. Do tego zachowanie Złego Pana Albańczyka jest... Cóż, odrobinę idiotyczne. Rozumiem motyw zemsty, to byłoby coś nowego, gdyby nie to, że facet zapomina, że jego syn wcale nie był niewinnym przechodniem na ulicy, który zginął przez przypadek. Wiem, że rodzice zawsze usprawiedliwiają swoje dzieci, ale wyżywanie się na kimś, że zabił ci syna, w momencie, kiedy ten syn porwał temu komuś córkę i chciał ją sprzedać jako prostytutkę jest... Głupie, zwyczajnie bezsensowne. Dlatego cały zamysł od samego początku był dla mnie zwyczajnie naciągany i wszystko już niestety oglądałam przez jego pryzmat. Widoki Stambułu można zapisać na plus, ale przecież takich filmów nie ogląda się dla krajobrazów... Nasz bohater dalej jest równie genialny, co poprzednio, rozwalając wszystko i wszystkich, samemu właściwie wydostając się z więzienia (po co ciągnął córkę do siebie, skoro sam dał radę uciec?), a w dodatku film nie pozostawia żadnych złudzeń, że tym razem choć na chwilę rodzinie może stać się coś złego. Naprawdę, nie mam tu za wiele do powiedzenia, bo całość to dokładnie ten sam scenariusz, w którym zmieniono tylko kilka szczegółów, ale zasadniczo to większość została taka sama. Aktorzy dalej wypadają tak samo - Neeson gra to, co mu dano do grania, Grace i Janssen mają zasadniczo role, do których można by było zatrudnić kogokolwiek, nie zrobiłoby to filmowi żadnej różnicy. Szczerze mówiąc zaczynam się bać trzeciej części...
"Ghost in the shell" czyli ile warta jest dusza?
Z tygodniowym opóźnieniem (studia to koszmar) pojawia się recenzja nowego "Ghost in the shell". Od razu zaznaczam - nie znam wersji japońskiej, nie oglądałam ani animacji, nie czytałam też mangi, więc nie będę się odnosić do oryginału. Pewnie któregoś dnia się za niego zabiorę (jak tylko znajdę trochę czasu... Ha... Ha... Ha... Q___Q), ale aktualnie mam sporo do roboty i wolę się trzymać określonego planu co do oglądania kolejnych tytułów.
Do szpitala trafia kobieta w ciężkim stanie. Jest prawie nieprzytomna, nie pamięta, co się wydarzyło. Kiedy się budzi doktor Ouelet (Juliette Binoche) informuje ją, że miała wypadek w porcie, gdzie zginęła cała jej rodzina. Jej ciało było tak zmasakrowane, że groziła jej śmierć, tak więc zespół lekarzy zdecydował się na przeszczepienie jej mózgu w nowe, cybernetyczne ciało.
Kilka lat później Major (Scarlett Johansson) pracuje jako agentka zwalczająca cyberprzemoc. Jej umiejętności są niezastąpione, ale ona sama trapiona jest przez natrętne "błędy" w pamięci i myśli na temat swojego człowieczeństwa. Kiedy w mieście pojawia się Kuze - haker, mordujący naukowców - Major podświadomie czuje, że coś może ich łączyć. Postanawia za wszelką cenę go odnaleźć i dowiedzieć się, o co tak naprawdę chodzi.
Szczerze mówiąc zwiastun nie przyciągał mnie jakoś specjalnie do tego filmu, ale mimo to zdecydowałam się go obejrzeć na kinowym ekranie. Cóż, nie żałuję tego, ale nie mogę też powiedzieć, że jest to wybitne kino i byłabym uboższa, gdybym się na niego nie skusiła. Historia jest typowo jednowątkowa - skupiamy się na Majorze i to jej problemy są najważniejsze, wszystko tak naprawdę prowadzi właśnie do niej. To nie wada, ale prosty fakt - historia na tyle zgrabnie i w dobrym tempie odkrywa przed nami kolejne tajemnice, że właściwie nie odczułam potrzeby posiadania innych wątków. Właściwie poza naszą bohaterką nie poznajemy innych postaci, bo Kuze jest naszym łącznikiem, a doktor Ouelet... Cóż, nie ma zbyt wiele czasu antenowego. Tak samo jak Źli tego filmu po prostu są źli dla samego zła, nie jest nam dane odkryć, dlaczego postępują tak, a nie inaczej.
Sama Major jest cholernie fascynująca, może dlatego też ani przez moment mnie nie znudziła. Cybernetyczny robot z umysłem człowieka, z ludzką duszą, wspomnieniami i typowymi dla naszego gatunku rozmyśleniami nad własną naturą - to pomysł genialny i naprawdę starannie w filmie przeprowadzony. Dla mnie Johansson jest tu naprawdę świetna, choć wiem, że wiele osób niezbyt pozytywnie przyjęło jej udział w tym projekcie. Jestem zachwycona scenami w stylu tych na zdjęciu, kiedy to Major jest naprawiana - stopniowo pojawiały się odpowiednie tkanki imitujące mięśnie i skórę, a moja medyczna dusza aż śpiewała na taką precyzję. Sam design jest fantastyczny - i to zarówno głównej bohaterki, postaci pobocznych jak i całego miasta. Ogólnie muszę przyznać, że wizualnie film prezentuje się świetnie - sam projekt rzeczywistości, wnętrz, wykorzystywanego sprzętu i ulepszeń mnie po prostu zachwycił. Jest kolorowo, nowocześnie, trochę cybernetycznie, trochę w tym wszystkim futuryzmu, ale wszystko idealnie ze sobą współgra i daje nam prawdziwą ucztę dla oczu. Nic, tylko podziwiać, naprawdę.
Ale gdzie są wady tej produkcji? No cóż, całość momentami nieco za bardzo zwalnia i trochę się wlecze, przez co człowiek zaczyna mieć czas na popatrywanie na zegarek. Może to ja, ale oczekiwałabym też więcej szczegółów co do tego, jak działają te wszystkie chipy, usprawnienia i robotyczne wstawki dla ludzi - zamiast tego widzimy po prostu, że ktoś coś z kogoś "zczytuje", lub Major "nurkuje" w robota. Ale jak, dlaczego i ogólnie którędy? Ja chcę wiedzieć!
Muszę jednak przyznać, że sceny akcji wypadają naprawdę ciekawie - są efektowne, dobrze nakręcone i przede wszystkim nie są chaotyczne, dzięki czemu dokładnie możemy obserwować co się dzieje, a to duży plus. No znoszę bowiem scen, gdzie wszystko jest pocięte tak, jakby montażysta robił to na odwal, bo właśnie spod pracy ucieka mu autobus. Nakręcenie czegoś tak, żeby było dynamiczne, ale równocześnie odpowiednie do oglądania to też jest sztuka.
Na plus zdecydowanie też zapisuję ścieżkę dźwiękową - idealnie wpasowuje się w klimat i jest na pewno niebagatelnym walorem całości. To co jednak nieco mnie zawiodło to zakończenie. Major poznaje wielką tajemnicę o sobie samej, po czym... Przechodzi nad nią do porządku dziennego, jakby kompletnie nic się nie stało...? Nie wiem, czy to kwestia tego, że ktoś szykuje kolejną część filmu, czy tak się faktycznie ta opowieść kończy, ale mam wrażenie, że czegoś tu zabrakło. W każdym razie "Ghost in the shell" to całkiem niezły film akcji z filozoficznym tłem, które jednak nie jest specjalnie zaakcentowane. Jeśli szukacie rozrywki to na pewno jest to coś dla was i warto poświęcić te niecałe dwie godziny życia.
Do szpitala trafia kobieta w ciężkim stanie. Jest prawie nieprzytomna, nie pamięta, co się wydarzyło. Kiedy się budzi doktor Ouelet (Juliette Binoche) informuje ją, że miała wypadek w porcie, gdzie zginęła cała jej rodzina. Jej ciało było tak zmasakrowane, że groziła jej śmierć, tak więc zespół lekarzy zdecydował się na przeszczepienie jej mózgu w nowe, cybernetyczne ciało.
Kilka lat później Major (Scarlett Johansson) pracuje jako agentka zwalczająca cyberprzemoc. Jej umiejętności są niezastąpione, ale ona sama trapiona jest przez natrętne "błędy" w pamięci i myśli na temat swojego człowieczeństwa. Kiedy w mieście pojawia się Kuze - haker, mordujący naukowców - Major podświadomie czuje, że coś może ich łączyć. Postanawia za wszelką cenę go odnaleźć i dowiedzieć się, o co tak naprawdę chodzi.
Szczerze mówiąc zwiastun nie przyciągał mnie jakoś specjalnie do tego filmu, ale mimo to zdecydowałam się go obejrzeć na kinowym ekranie. Cóż, nie żałuję tego, ale nie mogę też powiedzieć, że jest to wybitne kino i byłabym uboższa, gdybym się na niego nie skusiła. Historia jest typowo jednowątkowa - skupiamy się na Majorze i to jej problemy są najważniejsze, wszystko tak naprawdę prowadzi właśnie do niej. To nie wada, ale prosty fakt - historia na tyle zgrabnie i w dobrym tempie odkrywa przed nami kolejne tajemnice, że właściwie nie odczułam potrzeby posiadania innych wątków. Właściwie poza naszą bohaterką nie poznajemy innych postaci, bo Kuze jest naszym łącznikiem, a doktor Ouelet... Cóż, nie ma zbyt wiele czasu antenowego. Tak samo jak Źli tego filmu po prostu są źli dla samego zła, nie jest nam dane odkryć, dlaczego postępują tak, a nie inaczej.
Sama Major jest cholernie fascynująca, może dlatego też ani przez moment mnie nie znudziła. Cybernetyczny robot z umysłem człowieka, z ludzką duszą, wspomnieniami i typowymi dla naszego gatunku rozmyśleniami nad własną naturą - to pomysł genialny i naprawdę starannie w filmie przeprowadzony. Dla mnie Johansson jest tu naprawdę świetna, choć wiem, że wiele osób niezbyt pozytywnie przyjęło jej udział w tym projekcie. Jestem zachwycona scenami w stylu tych na zdjęciu, kiedy to Major jest naprawiana - stopniowo pojawiały się odpowiednie tkanki imitujące mięśnie i skórę, a moja medyczna dusza aż śpiewała na taką precyzję. Sam design jest fantastyczny - i to zarówno głównej bohaterki, postaci pobocznych jak i całego miasta. Ogólnie muszę przyznać, że wizualnie film prezentuje się świetnie - sam projekt rzeczywistości, wnętrz, wykorzystywanego sprzętu i ulepszeń mnie po prostu zachwycił. Jest kolorowo, nowocześnie, trochę cybernetycznie, trochę w tym wszystkim futuryzmu, ale wszystko idealnie ze sobą współgra i daje nam prawdziwą ucztę dla oczu. Nic, tylko podziwiać, naprawdę.
Ale gdzie są wady tej produkcji? No cóż, całość momentami nieco za bardzo zwalnia i trochę się wlecze, przez co człowiek zaczyna mieć czas na popatrywanie na zegarek. Może to ja, ale oczekiwałabym też więcej szczegółów co do tego, jak działają te wszystkie chipy, usprawnienia i robotyczne wstawki dla ludzi - zamiast tego widzimy po prostu, że ktoś coś z kogoś "zczytuje", lub Major "nurkuje" w robota. Ale jak, dlaczego i ogólnie którędy? Ja chcę wiedzieć!
Muszę jednak przyznać, że sceny akcji wypadają naprawdę ciekawie - są efektowne, dobrze nakręcone i przede wszystkim nie są chaotyczne, dzięki czemu dokładnie możemy obserwować co się dzieje, a to duży plus. No znoszę bowiem scen, gdzie wszystko jest pocięte tak, jakby montażysta robił to na odwal, bo właśnie spod pracy ucieka mu autobus. Nakręcenie czegoś tak, żeby było dynamiczne, ale równocześnie odpowiednie do oglądania to też jest sztuka.
Na plus zdecydowanie też zapisuję ścieżkę dźwiękową - idealnie wpasowuje się w klimat i jest na pewno niebagatelnym walorem całości. To co jednak nieco mnie zawiodło to zakończenie. Major poznaje wielką tajemnicę o sobie samej, po czym... Przechodzi nad nią do porządku dziennego, jakby kompletnie nic się nie stało...? Nie wiem, czy to kwestia tego, że ktoś szykuje kolejną część filmu, czy tak się faktycznie ta opowieść kończy, ale mam wrażenie, że czegoś tu zabrakło. W każdym razie "Ghost in the shell" to całkiem niezły film akcji z filozoficznym tłem, które jednak nie jest specjalnie zaakcentowane. Jeśli szukacie rozrywki to na pewno jest to coś dla was i warto poświęcić te niecałe dwie godziny życia.
czwartek, 6 kwietnia 2017
Top 10 najlepszych historii miłosnych
Dziś będzie trochę ckliwie, z góry ostrzegam. Były horrory to teraz pozwólcie dojść do głosu mojej czulszej stronie! Przedstawiam wam mój osobisty top 10 najlepszych filmowych historii miłosnych!
10. Titanic
Musiał się znaleźć w tym zestawieniu, choć powiem szczerze - wahałam się, czy jednak nie zostanie wypchnięty na dalsze miejsca. Uznałam jednak, że ta historia w gruncie rzeczy jest po prostu piękna - miłość mimo podziałów kulturowych i społecznych, zakończona tragicznie. I można polemizować, czy Kate Winslet mogła się przesunąć na tych drzwiach, czy może jednak nie mogła, ale to nie zmienia faktu, że takiej miłości chciałby chyba każdy - wszak ta dwójka zaakceptowała się całkowicie i pokochała całym sercem. Oczywiście można też powiedzieć, że nie wiadomo jak potem potoczyłyby się ich losy, ale... Czy to ważne? Połączyła ich prawdziwa namiętność i na pewno wiele się od siebie nauczyli (a na pewno Rose). Choć uważam, że wiele tu braków (jak właśnie krótki czas trwania romansu i coś, co można nazwać... Hm... Młodzieńczym szaleństwem hormonów?) i na pewno nie określiłabym tej historii jako totalnie najlepszej to wciąż jest piękna i sprawia, że na myśl o niej chcę się śmiać i płakać równocześnie.
9. Co się wydarzyło w Madison County
Pamiętam, jak pierwszy raz siadałam z mamą, przygotowując się na obejrzenie tego filmu, kiedy ni z tego, ni z owego moja zacna rodzicielka zaczęła płakać, wyć i ogólnie przedstawiać sobą obraz nędzy i rozpaczy. A to były zaledwie napisy początkowe! Zapytana o powód histerii odpowiedziała "Bo ja już wiem, co będzie dalej!".
Muszę przyznać, że na dzień dzisiejszy doskonale ją rozumiem. Historia miłości Francesci i Roberta jest... Niesamowita. Ona jest gospodynią domową, żoną i matką, jednak wciąż w niej tlą się pragnienia, marzenia i nigdy niezrealizowane plany. On za to prowadzi zupełnie inne życie - wolny strzelec bez zobowiązań, fotograf, podróżnik. Co może ich łączyć? Pozornie - nic, praktycznie właściwie wszystko. Uwielbiam tę parę ze względu na pokrewieństwo dusz, które ich połączyło, zrozumienie siebie nawzajem, ale też... Uwielbiam zakończenie, które jest chyba jeszcze gorsze niż w "Titanicu" (tak, to możliwe!) Obsada jest wspaniała, Meryl Streep sprawia, że mam ciarki, a Clint Eastwood... Nie sądziłam, że to napiszę kiedykolwiek, ale jest po prostu uroczy! Jeśli ktoś nie zna to polecam - tylko przyszykujcie zapas chusteczek!
8. Dom latających sztyletów
Nie wierzę, że ja to naprawdę robię... Ale kiedy pomyślę o naprawdę ciekawej historii miłosnej to nie mogę powstrzymać tego tytułu przed przychodzeniem mi do głowy! Jin ma za zadanie zgładzić nowego przywódcę buntowników. Aby to osiągnąć postanawia towarzyszyć niewidomej Mei, mając nadzieję, że dziewczyna doprowadzi go do swego szefa. Gra pozorów między tą dwójką, kłamstwa, którymi się raczą nawzajem i wszystkie tajemnice, które widz odkrywa wraz z nimi - to sprawia, że ich relacja jest naprawdę pogmatwana, ale przez to równocześnie bardzo realistyczna. To trochę jak chińska wersja Romea i Julii, tylko... Bohaterowie mniej do siebie wzdychają, a zamiast tego więcej czasu spędzają razem. Choć sam film był naprawdę dziwny to akurat temu wątkowi nie mam nic do zarzucenia. To typowa para tragicznych kochanków, co do których od początku nie mamy żadnych złudzeń - oni po prostu nie mają prawa być razem i być szczęśliwi - a mimo to im kibicujemy, bo może jednak znajdą sposób...?
7. I że cię nie opuszczę...
Są takie historie, w które nie sposób jest uwierzyć. Ja tak miałam właśnie z tą - kiedy zobaczyłam napis "na podstawie prawdziwych wydarzeń" i zagłębiłam się w fabułę... Nie mogłam uwierzyć, że coś takiego się wydarzyło. Paige na skutek wypadku traci pamięć i zupełnie zapomina swojego męża, Leo. Nie pamięta w dodatku, dlaczego pokłóciła się z rodzicami, dlaczego rzuciła prawo i, co chyba najgorsze, dlaczego zakochała się właśnie w tym mężczyźnie. Leo nie zamierza się jednak poddać - skoro pokochała go raz to na pewno pokocha ponownie, prawda? Jednak co jeśli nie...?
Ta historia po prostu miażdży wszelkie podejścia zdroworozsądkowe i dowodzi, że miłość może jednak wszystko. Wymazana pamięć to za mało, aby zabić uczucie... Przyznaję - płakałam i to bardzo. Świetna historia, a jej realność tylko sprawia, że nabiera się nadziei na taki związek.
6. Joe Black
Uwielbiam ten film. Poważnie, uwielbiam go całą sobą i dlatego też tak bardzo boję się go oglądać za każdym kolejnym razem. Historia romansu młodej, dobrze urodzonej dziewczyny i... Śmierci. Przecież to nie miało prawa się dobrze skończyć, a mimo to za każdym razem liczę, że może jednak... Choć nie mam pojęcia jak. Ta para jest dla siebie stworzona i tym bardziej czuję się źle, kibicując im - przecież tutaj to kompletnie nie ma racji bytu, nieprawdaż? Kolejna historia dowodząca, że miłość może wszystko. Jasne, można się upierać, czy Śmierć w ogóle jest zdolna do miłości, ale to już rozważania filozoficzne i moim zdaniem trzeba je odłożyć na bok, kiedy ogląda się tę produkcję - bo nie o to tu przecież chodzi, prawda? W każdym razie ilość zużytych chusteczek jest tu niebotyczna.
5. Okruchy dnia
Być może część z was nie zna tego filmu, jednak ja zakochałam się w nim zaraz po jego obejrzeniu - nie tylko ze względu na Anthony'ego Hopkinsa i Emmę Thompson, ale również dzięki niepowtarzalnemu klimatowi, jaki ma. Stevens jest kamerdynerem - jednak to słowo w pełni nie określa tego, co tak naprawdę robi. Jest opoką całej służby, zajmuje się domem, dba o wszystko i poza swoją pracą nie widzi świata. Pracując z ochmistrzynią, panną Kenton, odnajduje choć odrobinę radości płynącej z kontaktów międzyludzkich. Jednak relacja tych dwojga jest bardzo skomplikowana - oboje mają bardzo trudne charaktery, zupełnie różne podejście do pewnych spraw i obojgu bardzo trudno przychodzi przyznanie się do swoich uczuć. Budująca się między nimi nić porozumienia powoli przekształca się w przyjaźń, która jednak ma w sobie jakieś romantyczne zabarwienie. To historia o dumie, obowiązku, ale także uporze, który czasem potrafi zniszczyć coś, co wydawałoby się całkowicie idealne. Bardzo smutna, doprowadzająca do łez, ale równocześnie piękna, życiowa i wręcz namacalna - polecam gorąco.
4. Przed wschodem słońca i pozostałe
3. Ona
Jeden z chyba najbardziej niedocenionych filmów ostatnich lat. Pomińmy całą jego warstwę wizualną, muzykę - nie o tym dzisiaj. Czy można kochać kogoś, kogo się nigdy nie widziało? Cóż, kiedyś popularne było pisanie listów miłosnych, nieraz całymi latami utrzymywano kontakt właśnie w taki sposób. Dobrze, jednak czy można kochać kogoś, kto tak naprawdę nie ma ciała? Kto nie jest człowiekiem, ale tworem ludzkim, systemem operacyjnym? "Ona" dowodzi, że owszem, można. Rozmowy, które Theodore przeprowadza z Samanthą są pełne pasji, zwierzeń i bliskości, jakiej nie osiągnął nigdy z żadnym człowiekiem. Mimo, że nie ma ona ciała, nie można jej przytulić, czy dotknąć... To wszystko nie jest ważne - ta dwójka ciągle spędza z sobą czas, rozmawia do późnej nocy i zna swoje najgłębsze sekrety. Czy nie o to właśnie chodzi w miłości?
Równocześnie zakończenie tej historii jest słodko-gorzkie, co równie mocno mi się spodobało. Cóż, nie można oczekiwać, że uczucie tak różnych form istnienia będzie trwałe i szczęśliwe, prawda?
2. Tajemnica Brokeback Mountain
To się musiało tu znaleźć, innej opcji nie było. Jedna z najpiękniejszych miłosnych historii, jakie w życiu widziałam, pełna trudów i wstydu, a równocześnie tak potwornie piękna i czysta. Kiedy dwóch mężczyzn zostaje wysłanych w góry, by spędzić tam lato to może skończyć się to w sposób dwojaki - albo zaprzyjaźnią się ze sobą, albo znienawidzą. Jednak Ennis i Jack odkrywają tam, pod namiotem na Brokeback Mountain, że łączy ich o wiele więcej, niż wcześniej sądzili. Wymagania rodziny, plany na życie - jakie to wszystko ma znaczenie, kiedy człowiek odnajduje miłość? Jednak nic nie jest proste i kiedy przyjaciele opuszczają górę powracają do swoich spraw, żenią się i funkcjonują tak, jak oczekuje tego od nich świat. Nie są w stanie zapomnieć o sobie nawzajem i co jakiś czas wracają tam, gdzie kiedyś połączyło ich uczucie.
Nie ma mowy, by pominąć tę opowieść - zawiera w sobie właściwie wszystko, czego tylko można pragnąć. Nie ma tu dobrego zakończenia, ale jest ta nadzieja, choć malutki jej promyk, że ci, których kochamy na zawsze zostają z nami... I zawsze możemy na nich liczyć. Nawet, a może zwłaszcza, wtedy, kiedy życie się komplikuje, a świat stawia nowe wyzwania. Osobiście uwielbiam.
1. Pamiętnik
Cóż, musieliście już zauważyć, że mam ogromną słabość do historii w stylu "kocham cię aż po grób i nic tego nie może zmienić". Jak mogłabym więc pominąć tę opowieść, no jak? Noah i Allie to przykład pary, która związała się ze sobą mimo sprzeciwu losu, rodziny i właściwie wszystkich dokoła nich. Postawili na swoim i wygrali coś niesamowicie cudownego - szczere i piękne uczucie łączące ich na całe życie. Ani rozłąka, ani ciężki czas bez pieniędzy nie były w stanie ich rozdzielić... "W zdrowiu, czy w chorobie" nabiera w tej historii zupełnie nowego znaczenia, dzięki czemu z jednej strony jest mi przykro, za każdym razem, kiedy to oglądam, ale z drugiej... To budujące, że gdzieś można spotkać kogoś, dla kogo nawet po tylu latach wciąż jest się całym światem. To chyba najlepsza historia miłosna na świecie, bo jest tu wszystko, co zawierało się w poprzednich przeze mnie wymienianych - niezrozumienie świata, upór bohaterów, ich chwile zwątpienia w samych siebie i powrót wiary w miłość. Cytując pewną książkę: "zawsze miłość".
Uwierzcie, że wybór tych dziesięciu tytułów był dla mnie męczarnią. Próbowałam sama ze sobą (i z przyjaciółkami) pertraktować, że może jednak zrobię Top 36, ten jeden raz... Tak więc zdaję sobie sprawę, że wielu historii tu nie zawarłam, ale cóż, ograniczała mnie liczba. Jakie wy znacie opowieści, które zrobiły na was wrażenie? Czy z czymś się nie zgadzacie, a może coś byście wymienili? Dajcie znać!
Dobrej nocy (i wybaczcie, że to formalnie znów jest czwartek, starałam się!)
PS. Nie zawarłam romansów z bajek, bo pewnie zajęłyby mi całe zestawienie, a nie o to chodzi.
10. Titanic
Musiał się znaleźć w tym zestawieniu, choć powiem szczerze - wahałam się, czy jednak nie zostanie wypchnięty na dalsze miejsca. Uznałam jednak, że ta historia w gruncie rzeczy jest po prostu piękna - miłość mimo podziałów kulturowych i społecznych, zakończona tragicznie. I można polemizować, czy Kate Winslet mogła się przesunąć na tych drzwiach, czy może jednak nie mogła, ale to nie zmienia faktu, że takiej miłości chciałby chyba każdy - wszak ta dwójka zaakceptowała się całkowicie i pokochała całym sercem. Oczywiście można też powiedzieć, że nie wiadomo jak potem potoczyłyby się ich losy, ale... Czy to ważne? Połączyła ich prawdziwa namiętność i na pewno wiele się od siebie nauczyli (a na pewno Rose). Choć uważam, że wiele tu braków (jak właśnie krótki czas trwania romansu i coś, co można nazwać... Hm... Młodzieńczym szaleństwem hormonów?) i na pewno nie określiłabym tej historii jako totalnie najlepszej to wciąż jest piękna i sprawia, że na myśl o niej chcę się śmiać i płakać równocześnie.
9. Co się wydarzyło w Madison County
Pamiętam, jak pierwszy raz siadałam z mamą, przygotowując się na obejrzenie tego filmu, kiedy ni z tego, ni z owego moja zacna rodzicielka zaczęła płakać, wyć i ogólnie przedstawiać sobą obraz nędzy i rozpaczy. A to były zaledwie napisy początkowe! Zapytana o powód histerii odpowiedziała "Bo ja już wiem, co będzie dalej!".
Muszę przyznać, że na dzień dzisiejszy doskonale ją rozumiem. Historia miłości Francesci i Roberta jest... Niesamowita. Ona jest gospodynią domową, żoną i matką, jednak wciąż w niej tlą się pragnienia, marzenia i nigdy niezrealizowane plany. On za to prowadzi zupełnie inne życie - wolny strzelec bez zobowiązań, fotograf, podróżnik. Co może ich łączyć? Pozornie - nic, praktycznie właściwie wszystko. Uwielbiam tę parę ze względu na pokrewieństwo dusz, które ich połączyło, zrozumienie siebie nawzajem, ale też... Uwielbiam zakończenie, które jest chyba jeszcze gorsze niż w "Titanicu" (tak, to możliwe!) Obsada jest wspaniała, Meryl Streep sprawia, że mam ciarki, a Clint Eastwood... Nie sądziłam, że to napiszę kiedykolwiek, ale jest po prostu uroczy! Jeśli ktoś nie zna to polecam - tylko przyszykujcie zapas chusteczek!
8. Dom latających sztyletów
Nie wierzę, że ja to naprawdę robię... Ale kiedy pomyślę o naprawdę ciekawej historii miłosnej to nie mogę powstrzymać tego tytułu przed przychodzeniem mi do głowy! Jin ma za zadanie zgładzić nowego przywódcę buntowników. Aby to osiągnąć postanawia towarzyszyć niewidomej Mei, mając nadzieję, że dziewczyna doprowadzi go do swego szefa. Gra pozorów między tą dwójką, kłamstwa, którymi się raczą nawzajem i wszystkie tajemnice, które widz odkrywa wraz z nimi - to sprawia, że ich relacja jest naprawdę pogmatwana, ale przez to równocześnie bardzo realistyczna. To trochę jak chińska wersja Romea i Julii, tylko... Bohaterowie mniej do siebie wzdychają, a zamiast tego więcej czasu spędzają razem. Choć sam film był naprawdę dziwny to akurat temu wątkowi nie mam nic do zarzucenia. To typowa para tragicznych kochanków, co do których od początku nie mamy żadnych złudzeń - oni po prostu nie mają prawa być razem i być szczęśliwi - a mimo to im kibicujemy, bo może jednak znajdą sposób...?
7. I że cię nie opuszczę...
Są takie historie, w które nie sposób jest uwierzyć. Ja tak miałam właśnie z tą - kiedy zobaczyłam napis "na podstawie prawdziwych wydarzeń" i zagłębiłam się w fabułę... Nie mogłam uwierzyć, że coś takiego się wydarzyło. Paige na skutek wypadku traci pamięć i zupełnie zapomina swojego męża, Leo. Nie pamięta w dodatku, dlaczego pokłóciła się z rodzicami, dlaczego rzuciła prawo i, co chyba najgorsze, dlaczego zakochała się właśnie w tym mężczyźnie. Leo nie zamierza się jednak poddać - skoro pokochała go raz to na pewno pokocha ponownie, prawda? Jednak co jeśli nie...?
Ta historia po prostu miażdży wszelkie podejścia zdroworozsądkowe i dowodzi, że miłość może jednak wszystko. Wymazana pamięć to za mało, aby zabić uczucie... Przyznaję - płakałam i to bardzo. Świetna historia, a jej realność tylko sprawia, że nabiera się nadziei na taki związek.
6. Joe Black
Uwielbiam ten film. Poważnie, uwielbiam go całą sobą i dlatego też tak bardzo boję się go oglądać za każdym kolejnym razem. Historia romansu młodej, dobrze urodzonej dziewczyny i... Śmierci. Przecież to nie miało prawa się dobrze skończyć, a mimo to za każdym razem liczę, że może jednak... Choć nie mam pojęcia jak. Ta para jest dla siebie stworzona i tym bardziej czuję się źle, kibicując im - przecież tutaj to kompletnie nie ma racji bytu, nieprawdaż? Kolejna historia dowodząca, że miłość może wszystko. Jasne, można się upierać, czy Śmierć w ogóle jest zdolna do miłości, ale to już rozważania filozoficzne i moim zdaniem trzeba je odłożyć na bok, kiedy ogląda się tę produkcję - bo nie o to tu przecież chodzi, prawda? W każdym razie ilość zużytych chusteczek jest tu niebotyczna.
5. Okruchy dnia
Być może część z was nie zna tego filmu, jednak ja zakochałam się w nim zaraz po jego obejrzeniu - nie tylko ze względu na Anthony'ego Hopkinsa i Emmę Thompson, ale również dzięki niepowtarzalnemu klimatowi, jaki ma. Stevens jest kamerdynerem - jednak to słowo w pełni nie określa tego, co tak naprawdę robi. Jest opoką całej służby, zajmuje się domem, dba o wszystko i poza swoją pracą nie widzi świata. Pracując z ochmistrzynią, panną Kenton, odnajduje choć odrobinę radości płynącej z kontaktów międzyludzkich. Jednak relacja tych dwojga jest bardzo skomplikowana - oboje mają bardzo trudne charaktery, zupełnie różne podejście do pewnych spraw i obojgu bardzo trudno przychodzi przyznanie się do swoich uczuć. Budująca się między nimi nić porozumienia powoli przekształca się w przyjaźń, która jednak ma w sobie jakieś romantyczne zabarwienie. To historia o dumie, obowiązku, ale także uporze, który czasem potrafi zniszczyć coś, co wydawałoby się całkowicie idealne. Bardzo smutna, doprowadzająca do łez, ale równocześnie piękna, życiowa i wręcz namacalna - polecam gorąco.
4. Przed wschodem słońca i pozostałe
Swoją drogą - muszę kiedyś po raz kolejny obejrzeć tę trylogię i opisać ją tutaj. Kiedy trafiłam pierwszy raz na "Przed wschodem słońca" zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Niby nic takiego - Amerykanin i Francuzka jadą pociągiem i zaczynają rozmawiać. Wciąga ich to tak bardzo, że oboje wysiadają w Wiedniu i kontynuują konwersację, całą noc chodząc po mieście, konfrontując swoje poglądy i oczekiwania - wobec życia, świata... I związków. Piękna atmosfera miasta, połączenie dwóch dusz - to naprawdę wygląda wszystko jak magia. Jednak w pewnym momencie musi nastać świt, prawda...?
9 lat później para znów się spotyka, tym razem w Paryżu (czy to muszą być tak romantyczne miejsca?) i tym razem spędzają ze sobą cały dzień. Choć ich życie bardzo się zmieniło, wciąż wiele ich łączy i chemia między nimi trwa nadal. To jest niesamowite, jak cudownie pełne nadziei są te filmy - pokazują szansę na miłość, dają do zrozumienia, że prawdziwe uczucie trwa mimo pędzących lat. W części trzeciej nasza para w Grecji wspomina swój związek, omawia go... I dochodzi do wniosku, że wciąż, mimo kryzysów, upadków i wzlotów, bardzo się kocha - czy to nie jest po prostu piękne? Kiedy się patrzy jak w sumie przez 18 lat dwoje ludzi tak bardzo, nieprzerwanie darzy się nawzajem czymś tak pięknym to mnie osobiście robi się natychmiast lepiej. Piękna historia, która mnie ogromnie się podoba. Koniecznie do zobaczenia.
9 lat później para znów się spotyka, tym razem w Paryżu (czy to muszą być tak romantyczne miejsca?) i tym razem spędzają ze sobą cały dzień. Choć ich życie bardzo się zmieniło, wciąż wiele ich łączy i chemia między nimi trwa nadal. To jest niesamowite, jak cudownie pełne nadziei są te filmy - pokazują szansę na miłość, dają do zrozumienia, że prawdziwe uczucie trwa mimo pędzących lat. W części trzeciej nasza para w Grecji wspomina swój związek, omawia go... I dochodzi do wniosku, że wciąż, mimo kryzysów, upadków i wzlotów, bardzo się kocha - czy to nie jest po prostu piękne? Kiedy się patrzy jak w sumie przez 18 lat dwoje ludzi tak bardzo, nieprzerwanie darzy się nawzajem czymś tak pięknym to mnie osobiście robi się natychmiast lepiej. Piękna historia, która mnie ogromnie się podoba. Koniecznie do zobaczenia.
Jeden z chyba najbardziej niedocenionych filmów ostatnich lat. Pomińmy całą jego warstwę wizualną, muzykę - nie o tym dzisiaj. Czy można kochać kogoś, kogo się nigdy nie widziało? Cóż, kiedyś popularne było pisanie listów miłosnych, nieraz całymi latami utrzymywano kontakt właśnie w taki sposób. Dobrze, jednak czy można kochać kogoś, kto tak naprawdę nie ma ciała? Kto nie jest człowiekiem, ale tworem ludzkim, systemem operacyjnym? "Ona" dowodzi, że owszem, można. Rozmowy, które Theodore przeprowadza z Samanthą są pełne pasji, zwierzeń i bliskości, jakiej nie osiągnął nigdy z żadnym człowiekiem. Mimo, że nie ma ona ciała, nie można jej przytulić, czy dotknąć... To wszystko nie jest ważne - ta dwójka ciągle spędza z sobą czas, rozmawia do późnej nocy i zna swoje najgłębsze sekrety. Czy nie o to właśnie chodzi w miłości?
Równocześnie zakończenie tej historii jest słodko-gorzkie, co równie mocno mi się spodobało. Cóż, nie można oczekiwać, że uczucie tak różnych form istnienia będzie trwałe i szczęśliwe, prawda?
2. Tajemnica Brokeback Mountain
To się musiało tu znaleźć, innej opcji nie było. Jedna z najpiękniejszych miłosnych historii, jakie w życiu widziałam, pełna trudów i wstydu, a równocześnie tak potwornie piękna i czysta. Kiedy dwóch mężczyzn zostaje wysłanych w góry, by spędzić tam lato to może skończyć się to w sposób dwojaki - albo zaprzyjaźnią się ze sobą, albo znienawidzą. Jednak Ennis i Jack odkrywają tam, pod namiotem na Brokeback Mountain, że łączy ich o wiele więcej, niż wcześniej sądzili. Wymagania rodziny, plany na życie - jakie to wszystko ma znaczenie, kiedy człowiek odnajduje miłość? Jednak nic nie jest proste i kiedy przyjaciele opuszczają górę powracają do swoich spraw, żenią się i funkcjonują tak, jak oczekuje tego od nich świat. Nie są w stanie zapomnieć o sobie nawzajem i co jakiś czas wracają tam, gdzie kiedyś połączyło ich uczucie.
Nie ma mowy, by pominąć tę opowieść - zawiera w sobie właściwie wszystko, czego tylko można pragnąć. Nie ma tu dobrego zakończenia, ale jest ta nadzieja, choć malutki jej promyk, że ci, których kochamy na zawsze zostają z nami... I zawsze możemy na nich liczyć. Nawet, a może zwłaszcza, wtedy, kiedy życie się komplikuje, a świat stawia nowe wyzwania. Osobiście uwielbiam.
1. Pamiętnik
Cóż, musieliście już zauważyć, że mam ogromną słabość do historii w stylu "kocham cię aż po grób i nic tego nie może zmienić". Jak mogłabym więc pominąć tę opowieść, no jak? Noah i Allie to przykład pary, która związała się ze sobą mimo sprzeciwu losu, rodziny i właściwie wszystkich dokoła nich. Postawili na swoim i wygrali coś niesamowicie cudownego - szczere i piękne uczucie łączące ich na całe życie. Ani rozłąka, ani ciężki czas bez pieniędzy nie były w stanie ich rozdzielić... "W zdrowiu, czy w chorobie" nabiera w tej historii zupełnie nowego znaczenia, dzięki czemu z jednej strony jest mi przykro, za każdym razem, kiedy to oglądam, ale z drugiej... To budujące, że gdzieś można spotkać kogoś, dla kogo nawet po tylu latach wciąż jest się całym światem. To chyba najlepsza historia miłosna na świecie, bo jest tu wszystko, co zawierało się w poprzednich przeze mnie wymienianych - niezrozumienie świata, upór bohaterów, ich chwile zwątpienia w samych siebie i powrót wiary w miłość. Cytując pewną książkę: "zawsze miłość".
Uwierzcie, że wybór tych dziesięciu tytułów był dla mnie męczarnią. Próbowałam sama ze sobą (i z przyjaciółkami) pertraktować, że może jednak zrobię Top 36, ten jeden raz... Tak więc zdaję sobie sprawę, że wielu historii tu nie zawarłam, ale cóż, ograniczała mnie liczba. Jakie wy znacie opowieści, które zrobiły na was wrażenie? Czy z czymś się nie zgadzacie, a może coś byście wymienili? Dajcie znać!
Dobrej nocy (i wybaczcie, że to formalnie znów jest czwartek, starałam się!)
PS. Nie zawarłam romansów z bajek, bo pewnie zajęłyby mi całe zestawienie, a nie o to chodzi.
środa, 5 kwietnia 2017
"Invictus" czyli sportowa historia RPA
Czasem człowiek chce się oderwać od rzeczywistości, obejrzeć coś innego, kompletnie różnego od tego, co widział ostatnio. Naszło mnie kilka dni temu właśnie takie uczucie. Pogrzebałam w swojej liście filmów "Do obejrzenia" (która powoli zaczyna przypominać ocean, w którym niechybnie kiedyś utonę) i wynalazłam "Invictus - Niepokonany". Na pewno przeniósł mnie w świat, który jest raczej różny od mojej codzienności, jednak czy był odpowiednią rozrywką?
Chociaż nie przepadam za sposobem gry Clinta Eastwooda, to muszę przyznać, że do tej pory nie trafiłam na wyreżyserowany przez niego film, o którym mogłabym z całą stanowczością powiedzieć "nie podobał mi się". Podobnie było i tutaj - historia początków prezydentury Nelsona Mandeli i problemów, z jakimi musiał się zmierzyć, po prostu aż prosiła się o to, by nakręcić o niej porządną produkcję, która z jednej strony będzie po prostu przyjemna do oglądania, a z drugiej będzie niosła ze sobą jakieś przesłanie.
Mandela (Morgan Freeman) zostając prezydentem wie, że w jego kraju jest naprawdę wiele do zrobienia. Przede wszystkich chce walczyć z podziałami w społeczeństwie, zjednoczyć ludzi. Szybko okazuje się, że to wcale nie jest takie proste, ale sposobem, by to osiągnąć może być narodowa drużyna rugby - kiedyś symbol Afrykanerów, teraz mający być wreszcie czymś, co będzie łączyć wszystkich obywateli. Żeby to osiągnąć prezydent nawiązuje współpracę z kapitanem drużyny, Francoisem Pienaarem (Matt Damon).
Zasadniczo... Cóż, nie lubię filmów sportowych. Jasne, to też zależy jaki to sport, ale sam gatunek w sobie jest dla mnie zupełnie niezrozumiałym fenomenem - czy nie lepiej po prostu poszukać interesującego nas wydarzenia sportowego i obejrzeć, zamiast kręcić o tym film? Tak więc póki "Invictus" opowiadał typowo o działaniach Mandeli, o nim samym, o jego interakcjach z ludźmi i jak był odbierany - póty film bardzo mi się podobał i oglądało mi się go przyjemnie. Kiedy jednak przez ostatnie 40 minut zostałam zmuszona do oglądania meczu rugby... Muszę przyznać, że mój entuzjazm osłabł. Nie zrozumcie mnie źle, wiem, że to było ważne wydarzenie dla historii kraju, jednak... Mimo wszystko niekończące się ujęcia ścierających się ze sobą mężczyzn jedynie mnie irytowały. Chyba liczyłam na mniej sportu, a więcej biografii, wtedy wszystko byłoby dobrze. Mimo wszystko jednak film pozostawia przyjemne wrażenie - Freeman spisuje się świetnie, Damon... Cóż, przyzwoicie, ale dla mnie ten aktor zawsze gra w identyczny sposób i zdecydowanie nie jestem jego fanką. Podobał mi się soundtrack i wykorzystanie w nim afrykańskich motywów muzycznych - uwielbiam takie zabiegi, bo uważam, że dodają produkcjom dużo autentyczności i praktycznie zawsze wypadają dobrze. Krótko mówiąc - film ma swoje zalety i wady, obejrzeć można, ale na pewno nie jest wybitny.
Chociaż nie przepadam za sposobem gry Clinta Eastwooda, to muszę przyznać, że do tej pory nie trafiłam na wyreżyserowany przez niego film, o którym mogłabym z całą stanowczością powiedzieć "nie podobał mi się". Podobnie było i tutaj - historia początków prezydentury Nelsona Mandeli i problemów, z jakimi musiał się zmierzyć, po prostu aż prosiła się o to, by nakręcić o niej porządną produkcję, która z jednej strony będzie po prostu przyjemna do oglądania, a z drugiej będzie niosła ze sobą jakieś przesłanie.
Mandela (Morgan Freeman) zostając prezydentem wie, że w jego kraju jest naprawdę wiele do zrobienia. Przede wszystkich chce walczyć z podziałami w społeczeństwie, zjednoczyć ludzi. Szybko okazuje się, że to wcale nie jest takie proste, ale sposobem, by to osiągnąć może być narodowa drużyna rugby - kiedyś symbol Afrykanerów, teraz mający być wreszcie czymś, co będzie łączyć wszystkich obywateli. Żeby to osiągnąć prezydent nawiązuje współpracę z kapitanem drużyny, Francoisem Pienaarem (Matt Damon).
Zasadniczo... Cóż, nie lubię filmów sportowych. Jasne, to też zależy jaki to sport, ale sam gatunek w sobie jest dla mnie zupełnie niezrozumiałym fenomenem - czy nie lepiej po prostu poszukać interesującego nas wydarzenia sportowego i obejrzeć, zamiast kręcić o tym film? Tak więc póki "Invictus" opowiadał typowo o działaniach Mandeli, o nim samym, o jego interakcjach z ludźmi i jak był odbierany - póty film bardzo mi się podobał i oglądało mi się go przyjemnie. Kiedy jednak przez ostatnie 40 minut zostałam zmuszona do oglądania meczu rugby... Muszę przyznać, że mój entuzjazm osłabł. Nie zrozumcie mnie źle, wiem, że to było ważne wydarzenie dla historii kraju, jednak... Mimo wszystko niekończące się ujęcia ścierających się ze sobą mężczyzn jedynie mnie irytowały. Chyba liczyłam na mniej sportu, a więcej biografii, wtedy wszystko byłoby dobrze. Mimo wszystko jednak film pozostawia przyjemne wrażenie - Freeman spisuje się świetnie, Damon... Cóż, przyzwoicie, ale dla mnie ten aktor zawsze gra w identyczny sposób i zdecydowanie nie jestem jego fanką. Podobał mi się soundtrack i wykorzystanie w nim afrykańskich motywów muzycznych - uwielbiam takie zabiegi, bo uważam, że dodają produkcjom dużo autentyczności i praktycznie zawsze wypadają dobrze. Krótko mówiąc - film ma swoje zalety i wady, obejrzeć można, ale na pewno nie jest wybitny.
poniedziałek, 3 kwietnia 2017
Remake kontratakuje! - "Czerwony smok"
Też macie czasem przemyślenia na temat tego, po co właściwie ludzie robią remake'i? Ja bardzo często, bo większość tych, które widziałam, jest dużo gorsza niż oryginały. To sprawiło, że wpadałam na pomysł nowej kategorii - nie wyznaczam jej zupełnie cykliczności pojawiania się, bo to zdecydowanie zależy od tego, na jakie filmy trafię. Dziś zacznę od "Czerwonego Smoka" - pierwszej części cyklu filmów (i książek przy okazji), w których pojawia się Hannibal Lecter.
W 1981 roku Thomas Harris wydał powieść "Czerwony smok", w której po raz pierwszy pojawia się Hannibal Lecter. W 1986 Micheal Mann stanął za kamerą pierwszej wersji filmowej adaptacji tej historii. 16 lat później, po wielkim sukcesie "Milczenia owiec" i "Hannibala" Brett Ratner postanowił zrobić nową wersję "Smoka". Czy był to dobry pomysł?
Fabuła w obu filmach jest prowadzona zasadniczo w podobny sposób - od dwóch miesięcy po USA grasuje morderca, którego media ochrzciły mianem "Zębowej wróżki". Zdesperowany Jack Crawford prosi o pomoc Willa Grahama - byłego agenta FBI, który ma niezwykły talent, polegający na niezwykle empatycznym podejściu do zbrodniarzy, umiejętności wczucia się w ich sytuację i przewidywaniu ich kolejnego ruchu. Will odszedł po złapaniu słynnego Hannibala Lectera, ponieważ to wydarzenie nadszarpnęło jego psychikę na tyle mocno, że nie był już w stanie pracować. Teraz jednak zgadza się pomóc. Początkowo komfortowa sytuacja komplikuje się, gdy zaczynają się konsultacje z diabolicznym Lecterem, który zza więziennych krat bawi się rzeczywistością.
Jednak zamysł to jedno. Jak produkcje z niego wybrnęły? Cóż... Wygrywa zdecydowanie nowsza wersja. "Smok" z '86 roku nie pokazuje nam co się wydarzyło między Willem a Lecterem, wszystkie wątki są skrócone i ucięte - co jest dziwne, bo oba filmy trwają mniej więcej dwie godziny, a drugi dużo lepiej rozwinął chociażby postać Zębowej Wróżki. Do tego absolutnie zepsuł zakończenie - jest skrócone maksymalnie, naiwnie poprowadzone i nieciekawe. Wygląda to w taki sposób, jakby ktoś stwierdził "cholera, mamy już dwie godziny filmu, a tu zakończenie na następne piętnaście minut... Nie, utnijmy to i skróćmy do dwóch, nikt nie zauważy!". No więc niestety ja zauważyłam. Remake bije oryginał na głowę - podobny czas trwania, ale lepiej zagospodarowany, wszystko lepiej rozwinięte, zakończenie doskonałe.
Wszyscy jednak wiemy, jak wiele film może stracić lub zyskać dzięki odpowiedniej obsadzie i dobrze rozwiniętym postaciom. Jak to wygląda w tej kwestii? Zacznijmy od głównego bohatera.
Will Graham nie jest najlepiej napisaną postacią w ogóle - raczej jest tłem wydarzeń niż ich motorem. Mimo wszystko to piekielnie inteligentny facet, który jest mistrzem w swoim fachu, dostrzega rzeczy, które innym umykają, w dodatku nie waha się użyć swoich psychologicznych umiejętności w starciu z Lecterem. Zasadniczo to taki sympatyczny typ, któremu właściwie kibicujemy, ale tak w sumie to pozostaje nam obojętny zarówno na początku jak i na końcu opowieści. Obaj panowie więc nie mieli szczególnego wyzwania, jednak wydaje mi się, że mimo wszystko Norton wybrnął lepiej. Petersen (którego nie byłam w stanie oglądać bez uśmieszku, bo wciąż widziałam go w roli z CSI: Las Vegas) był... Zbyt beznamiętny, jakby absolutnie nic go nie obchodziło. "O, znalazłem dowód w sprawie... Pójdę na kawę", tak mniej więcej to widziałam. Jedynie jego interakcje z dziennikarzem były trochę bardziej emocjonalne, ale to była kwestia minuty na ekranie, a mówimy o całym filmie. Do szału mnie doprowadzał fakt, że podczas swoich monologów krzyczał z kamienną twarzą, jakby kompletnie miał gdzieś fakt, że właśnie widzi ofiary morderstwa. Norton po prostu lepiej to odegrał - był dużo bardziej ludzki i naturalny, choć nie uczynił z Grahama ciekawszej postaci niż Petersen - ale wydaje mi się, że to naprawdę nie wina aktorów...
Nie oszukujmy się jednak - kto by się tam przejmował jakimś Willem, kiedy na ekranie ma pojawić się sam słynny Hannibal?
Świat kocha Hannibala Lectera. Za co? No cóż, jest idealnym przykładem psycho- i socjopaty, eleganckim, uprzejmym, a przy tym... Kurde, ten facet zjada ludzi, dobra?! Wydaje mi się, że to po prostu bardzo ciekawa postać, taki człowiek, którego nikt nie chciałby poznać osobiście, ale oglądanie go na ekranie daje masę frajdy.
Zdecydowanie więcej czasu dostał Hopkins, ponieważ Coxa oglądamy właściwie tylko w dwóch scenach, w dodatku dość krótkich. Lepiej też wszedł w rolę - Cox jest beznamiętny, wydaje się być znudzony faktem, że w ogóle musi tu być, Hopkins za to jest uprzejmie zainteresowany tematem rozmowy, a równocześnie wciąż wprowadza atmosferę niepewności - cóż czai się za tym miłym uśmiechem? Jaki chory plan rodzi się w tej głowie? Choć ich kwestie są momentami nawet identyczne ciągle ciekawiej oglądało mi się Hopkinsa. Cox chyba za bardzo skupił się na tej "złej" stronie Lectera i ją chciał pokazać, a zapomniał o przyjemnych pozorach, jakie stwarzał ten psychopatyczny kanibal. Plus, mały element techniczny - umieszczenie jednego z najgroźniejszych przestępców za zwykłymi kratami do mnie nie przemawia, wersjo z '86!
Ale totalnie najlepsze zostawiłam sobie na koniec. Mówi się, że Thomas Harris stworzył jedne z najlepszych psychologicznych dreszczowców - jednak nie roztrząsa w nich ani głównego bohatera ani zasadniczo samego Lectera. Kogo psychikę możemy więc zgłębić? Ano morderców. W tym przypadku jest nim Francis Dolarhyde.
Muszę przyznać, że już kiedy czytałam książkę zakochałam się dosłownie w tej postaci. Ciężkie dzieciństwo, niekochany przez nikogo, znalazł sobie cel w postaci "przemiany", instruowany przez Czerwonego smoka... A równocześnie kiedy poznaje niewidomą Rebę dostrzega szansę na zmianę swojego życia. Toteż właśnie na nim skupiłam największą uwagę podczas oglądania i muszę przyznać, że w oryginalnej wersji mocno się rozczarowałam. Zupełnie inaczej sobie wyobrażałam Francisa - Tom Noonan wręcz prosi się o nazwanie go dziwadłem, zwraca na siebie uwagę! W dodatku od razu poznajemy go jako psychopatycznej mordercę i zupełnie nie widzimy jego drugiego oblicza. Sceny z nim są pocięte, niechlujne, jego postać spłaszczona. Nie podobała mi się zupełnie ta interpretacja, nie tego oczekiwałam po tak (bądź co bądź) złożonej postaci. Jego relacja z Rebą jest chaotyczna, niewiele można z niej w ogóle wywnioskować, poza tym... Właściwie nic nie ma na temat jego chorej fascynacji Smokiem, a to jest przecież jedna z kluczowych rzeczy!
Kiedy zobaczyłam wśród obsady nazwisko Fiennesa wiedziałam, że to będzie dobre. I było, uwierzcie mi. To było wręcz wspaniałe. Ten mężczyzna chyba urodził się do takich ról (choć z drugiej strony nie wiem, czy widziałam rolę, w której byłby chociażby przeciętny...). Był dokładnie takim Francisem, jakie oczekiwałam - maniakalnym, szalonym, a z drugiej strony nieśmiałym i niepewnym. Dostał też dużo więcej czasu na ekranie, więc jego postać jest głębsza, zdecydowanie lepiej rozwinięta. Mamy więc zupełnie sprzecznego bohatera, który w jednym momencie jest uroczy i słodki, a w drugim z chorą żądzą patrzy na zdjęcia ze swoich morderstw. Mimiką oddaje zdecydowanie więcej, niż jego poprzednik, sceny, w których występuje, przyciągają uwagę i jeszcze kilka dni po seansie chodzą po głowie (absolutnie wybitna - rozmowa ze "Smokiem" odnośnie Reby, dalej mam dreszcze na samą myśl!) Nie mam wątpliwości, że Ralph Fiennes okazał się dużo lepszym Dolarhydem niż Tom Noonan.
Na plus dla starszej wersji muszę jednak zapisać Stephena Langa w roli Freddiego Loundsa - wścibskiego dziennikarza, który zdecydowanie nie wie, kiedy powinien przestać się wtrącać w nie swoje sprawy. W remake'u w tej roli oglądamy Philipa Seymoura Hoffmana, który jest niezły, ale Lang przemówił do mnie bardziej - więcej w nim było zadziorności, bezczelności. Zdecydowany plus, jednak szczerze mówiąc jest to chyba jedyna rzecz, w której zwycięża oryginalny film.
Obie produkcje mają świetną muzykę, ale cóż... Danny Elfman tym razem góruje nad Michelem Rubinim i po raz kolejny remake wygrywa. Po prostu jego soundtrack był lepiej dopasowany do filmowych wydarzeń, to naprawdę cała tajemnica. Wraz z filmem tworzył jedną, spójną całość, podczas kiedy starsza ścieżka dźwiękowa momentami wcale nie pasowała.
Podsumowując - czy remake był w ogóle potrzebny? TAK. Od samego początku "Czerwony Smok" z 1986 roku miał swoje problemy i aż prosił się, by opowiedzieć go na nowo. Zdecydowanie wersja z 2002 podołała temu zadaniu w każdej sferze - zarówno fabularnej, jak i aktorskiej. Jeśli do tej pory widzieliście tylko nowszą produkcję... Cóż, nie straciliście zbyt wiele, jednak polecam zapoznać się ze starą - ot, chociażby do porównania. A może uznacie, że wcale nie mam racji i oryginał wypada dużo lepiej, nawet po latach? Czy znacie historię Czerwonego smoka? Co o niej sądzicie? Koniecznie dajcie znać!
Trzymajcie się ciepło!
W 1981 roku Thomas Harris wydał powieść "Czerwony smok", w której po raz pierwszy pojawia się Hannibal Lecter. W 1986 Micheal Mann stanął za kamerą pierwszej wersji filmowej adaptacji tej historii. 16 lat później, po wielkim sukcesie "Milczenia owiec" i "Hannibala" Brett Ratner postanowił zrobić nową wersję "Smoka". Czy był to dobry pomysł?
Fabuła w obu filmach jest prowadzona zasadniczo w podobny sposób - od dwóch miesięcy po USA grasuje morderca, którego media ochrzciły mianem "Zębowej wróżki". Zdesperowany Jack Crawford prosi o pomoc Willa Grahama - byłego agenta FBI, który ma niezwykły talent, polegający na niezwykle empatycznym podejściu do zbrodniarzy, umiejętności wczucia się w ich sytuację i przewidywaniu ich kolejnego ruchu. Will odszedł po złapaniu słynnego Hannibala Lectera, ponieważ to wydarzenie nadszarpnęło jego psychikę na tyle mocno, że nie był już w stanie pracować. Teraz jednak zgadza się pomóc. Początkowo komfortowa sytuacja komplikuje się, gdy zaczynają się konsultacje z diabolicznym Lecterem, który zza więziennych krat bawi się rzeczywistością.
Jednak zamysł to jedno. Jak produkcje z niego wybrnęły? Cóż... Wygrywa zdecydowanie nowsza wersja. "Smok" z '86 roku nie pokazuje nam co się wydarzyło między Willem a Lecterem, wszystkie wątki są skrócone i ucięte - co jest dziwne, bo oba filmy trwają mniej więcej dwie godziny, a drugi dużo lepiej rozwinął chociażby postać Zębowej Wróżki. Do tego absolutnie zepsuł zakończenie - jest skrócone maksymalnie, naiwnie poprowadzone i nieciekawe. Wygląda to w taki sposób, jakby ktoś stwierdził "cholera, mamy już dwie godziny filmu, a tu zakończenie na następne piętnaście minut... Nie, utnijmy to i skróćmy do dwóch, nikt nie zauważy!". No więc niestety ja zauważyłam. Remake bije oryginał na głowę - podobny czas trwania, ale lepiej zagospodarowany, wszystko lepiej rozwinięte, zakończenie doskonałe.
Wszyscy jednak wiemy, jak wiele film może stracić lub zyskać dzięki odpowiedniej obsadzie i dobrze rozwiniętym postaciom. Jak to wygląda w tej kwestii? Zacznijmy od głównego bohatera.
Will Graham nie jest najlepiej napisaną postacią w ogóle - raczej jest tłem wydarzeń niż ich motorem. Mimo wszystko to piekielnie inteligentny facet, który jest mistrzem w swoim fachu, dostrzega rzeczy, które innym umykają, w dodatku nie waha się użyć swoich psychologicznych umiejętności w starciu z Lecterem. Zasadniczo to taki sympatyczny typ, któremu właściwie kibicujemy, ale tak w sumie to pozostaje nam obojętny zarówno na początku jak i na końcu opowieści. Obaj panowie więc nie mieli szczególnego wyzwania, jednak wydaje mi się, że mimo wszystko Norton wybrnął lepiej. Petersen (którego nie byłam w stanie oglądać bez uśmieszku, bo wciąż widziałam go w roli z CSI: Las Vegas) był... Zbyt beznamiętny, jakby absolutnie nic go nie obchodziło. "O, znalazłem dowód w sprawie... Pójdę na kawę", tak mniej więcej to widziałam. Jedynie jego interakcje z dziennikarzem były trochę bardziej emocjonalne, ale to była kwestia minuty na ekranie, a mówimy o całym filmie. Do szału mnie doprowadzał fakt, że podczas swoich monologów krzyczał z kamienną twarzą, jakby kompletnie miał gdzieś fakt, że właśnie widzi ofiary morderstwa. Norton po prostu lepiej to odegrał - był dużo bardziej ludzki i naturalny, choć nie uczynił z Grahama ciekawszej postaci niż Petersen - ale wydaje mi się, że to naprawdę nie wina aktorów...
Nie oszukujmy się jednak - kto by się tam przejmował jakimś Willem, kiedy na ekranie ma pojawić się sam słynny Hannibal?
Świat kocha Hannibala Lectera. Za co? No cóż, jest idealnym przykładem psycho- i socjopaty, eleganckim, uprzejmym, a przy tym... Kurde, ten facet zjada ludzi, dobra?! Wydaje mi się, że to po prostu bardzo ciekawa postać, taki człowiek, którego nikt nie chciałby poznać osobiście, ale oglądanie go na ekranie daje masę frajdy.
Zdecydowanie więcej czasu dostał Hopkins, ponieważ Coxa oglądamy właściwie tylko w dwóch scenach, w dodatku dość krótkich. Lepiej też wszedł w rolę - Cox jest beznamiętny, wydaje się być znudzony faktem, że w ogóle musi tu być, Hopkins za to jest uprzejmie zainteresowany tematem rozmowy, a równocześnie wciąż wprowadza atmosferę niepewności - cóż czai się za tym miłym uśmiechem? Jaki chory plan rodzi się w tej głowie? Choć ich kwestie są momentami nawet identyczne ciągle ciekawiej oglądało mi się Hopkinsa. Cox chyba za bardzo skupił się na tej "złej" stronie Lectera i ją chciał pokazać, a zapomniał o przyjemnych pozorach, jakie stwarzał ten psychopatyczny kanibal. Plus, mały element techniczny - umieszczenie jednego z najgroźniejszych przestępców za zwykłymi kratami do mnie nie przemawia, wersjo z '86!
Ale totalnie najlepsze zostawiłam sobie na koniec. Mówi się, że Thomas Harris stworzył jedne z najlepszych psychologicznych dreszczowców - jednak nie roztrząsa w nich ani głównego bohatera ani zasadniczo samego Lectera. Kogo psychikę możemy więc zgłębić? Ano morderców. W tym przypadku jest nim Francis Dolarhyde.
Muszę przyznać, że już kiedy czytałam książkę zakochałam się dosłownie w tej postaci. Ciężkie dzieciństwo, niekochany przez nikogo, znalazł sobie cel w postaci "przemiany", instruowany przez Czerwonego smoka... A równocześnie kiedy poznaje niewidomą Rebę dostrzega szansę na zmianę swojego życia. Toteż właśnie na nim skupiłam największą uwagę podczas oglądania i muszę przyznać, że w oryginalnej wersji mocno się rozczarowałam. Zupełnie inaczej sobie wyobrażałam Francisa - Tom Noonan wręcz prosi się o nazwanie go dziwadłem, zwraca na siebie uwagę! W dodatku od razu poznajemy go jako psychopatycznej mordercę i zupełnie nie widzimy jego drugiego oblicza. Sceny z nim są pocięte, niechlujne, jego postać spłaszczona. Nie podobała mi się zupełnie ta interpretacja, nie tego oczekiwałam po tak (bądź co bądź) złożonej postaci. Jego relacja z Rebą jest chaotyczna, niewiele można z niej w ogóle wywnioskować, poza tym... Właściwie nic nie ma na temat jego chorej fascynacji Smokiem, a to jest przecież jedna z kluczowych rzeczy!
Kiedy zobaczyłam wśród obsady nazwisko Fiennesa wiedziałam, że to będzie dobre. I było, uwierzcie mi. To było wręcz wspaniałe. Ten mężczyzna chyba urodził się do takich ról (choć z drugiej strony nie wiem, czy widziałam rolę, w której byłby chociażby przeciętny...). Był dokładnie takim Francisem, jakie oczekiwałam - maniakalnym, szalonym, a z drugiej strony nieśmiałym i niepewnym. Dostał też dużo więcej czasu na ekranie, więc jego postać jest głębsza, zdecydowanie lepiej rozwinięta. Mamy więc zupełnie sprzecznego bohatera, który w jednym momencie jest uroczy i słodki, a w drugim z chorą żądzą patrzy na zdjęcia ze swoich morderstw. Mimiką oddaje zdecydowanie więcej, niż jego poprzednik, sceny, w których występuje, przyciągają uwagę i jeszcze kilka dni po seansie chodzą po głowie (absolutnie wybitna - rozmowa ze "Smokiem" odnośnie Reby, dalej mam dreszcze na samą myśl!) Nie mam wątpliwości, że Ralph Fiennes okazał się dużo lepszym Dolarhydem niż Tom Noonan.
Na plus dla starszej wersji muszę jednak zapisać Stephena Langa w roli Freddiego Loundsa - wścibskiego dziennikarza, który zdecydowanie nie wie, kiedy powinien przestać się wtrącać w nie swoje sprawy. W remake'u w tej roli oglądamy Philipa Seymoura Hoffmana, który jest niezły, ale Lang przemówił do mnie bardziej - więcej w nim było zadziorności, bezczelności. Zdecydowany plus, jednak szczerze mówiąc jest to chyba jedyna rzecz, w której zwycięża oryginalny film.
Obie produkcje mają świetną muzykę, ale cóż... Danny Elfman tym razem góruje nad Michelem Rubinim i po raz kolejny remake wygrywa. Po prostu jego soundtrack był lepiej dopasowany do filmowych wydarzeń, to naprawdę cała tajemnica. Wraz z filmem tworzył jedną, spójną całość, podczas kiedy starsza ścieżka dźwiękowa momentami wcale nie pasowała.
Podsumowując - czy remake był w ogóle potrzebny? TAK. Od samego początku "Czerwony Smok" z 1986 roku miał swoje problemy i aż prosił się, by opowiedzieć go na nowo. Zdecydowanie wersja z 2002 podołała temu zadaniu w każdej sferze - zarówno fabularnej, jak i aktorskiej. Jeśli do tej pory widzieliście tylko nowszą produkcję... Cóż, nie straciliście zbyt wiele, jednak polecam zapoznać się ze starą - ot, chociażby do porównania. A może uznacie, że wcale nie mam racji i oryginał wypada dużo lepiej, nawet po latach? Czy znacie historię Czerwonego smoka? Co o niej sądzicie? Koniecznie dajcie znać!
Trzymajcie się ciepło!
sobota, 1 kwietnia 2017
"Blues Brothers" czyli praca dla Pana Boga
Dopadł mnie nastrój depresyjny, spowodowany zmęczeniem, niewyspaniem i ogólnym wiosennym dołem z cyklu "ciepło się robi, a ja w proszku". Poprosiłam więc Ukochanego, żeby wybrał nam jakąś komedię, przy której nie za wiele trzeba będzie myśleć i która po prostu mnie rozbawi. No i wybrał!
Kiedy Jake (John Belushi) wychodzi z więzienia pod bramą czeka na niego jego brat, Elwood (Dan Aykroyd). Mężczyźni, którzy kiedyś śpiewali w zespole, a przy okazji zajmowali się niezbyt czystymi interesami, postanawiając odwiedzić sierociniec, w którym się wychowali. Zakonnica, która go prowadzi, informuje ich o tym, że jeżeli nie zapłacą podatku miasto sprzeda budynek i wszyscy wylądują na bruku. Bracia postanawiają reaktywować swój zespół i zebrać potrzebne pieniądze. Czy będę w stanie to zrobić tak, by nie rozwścieczyć stróżów prawa (i wszystkich dokoła przy okazji)? Zwłaszcza, że po piętach depcze im wściekła kobieta, próbująca ich zabić... (W tej roli Carrie Fisher).
Wiecie co? Takiego filmu, to ja się nie spodziewałam. Chyba przez pierwsze dwadzieścia minut siedziałam z uniesionymi brwiami, próbując załapać czy mam brać to wszystko na serio... W momencie, kiedy uznałam, że przestanę i potraktuję to jako pomieszanie komedii z parodią zaczęłam się bawić coraz lepiej. Większość scen jest naprawdę absurdalna - jak na przykład Carrie Fisher wysadzająca cały hotel... To był ten moment, przy którym ryknęłam śmiechem i nie dałam rady się uspokoić. Oczywiście już po kilkunastu minutach za głównymi bohaterami zaczyna uganiać się policja, a im dalej tym więcej ludzi ma ochotę ich dopaść. Mamy więc całą masę scen pościgowych, w których co drugi samochód dachuje (ten film pobił rekord w ilości zezłomowanych aut, ok?! Tego naprawdę idzie na tony!), a bracia Blues wychodzą z nich bez choćby jednego zadrapania. Są też całkiem przyjemne numery muzyczne - czego się kompletnie nie spodziewałam, bo zazwyczaj mój facet nie jest fanem musicali, tak więc nie sądziłam, że z własnej woli mi jakiś pokaże! Aktorstwo jest dobre - obydwaj panowie zachowują kamienne twarze w każdej sytuacji (nawet, kiedy ktoś do nich strzela na ulicy, kto by się tym przejmował nieprawdaż?), do tego mają wybitny image z tymi nienaruszalnymi kapeluszami i ciemnymi okularami. Fisher jest wprost genialna, przyjemne są też role drugoplanowe jak chociażby ta Raya Charlesa. Ogólnie rzecz biorąc - film jest zabawny, ale w ten nieco absurdalny sposób, który czasem jest wręcz potrzebny, aby się odmóżdżyć i wyluzować. Warto obejrzeć, chociażby dla świetnej muzyki i kilku naprawdę zabawnych gagów.
Subskrybuj:
Posty (Atom)