Dawno dawno temu, kiedy oglądałam jeszcze telewizję, widziałam "Ostateczne rozwiązanie". Gdzieś tkwiło we mnie wspomnienie mocnego i interesującego filmu, ale na dobrą sprawę nie umiałam sobie przypomnieć nawet obsady. Postanowiłam więc wrócić do tego tytułu.
W Wannsee, w eleganckim dworku, spotykają się najpotężniejsi mężczyźni w nazistowskich Niemczech. Dowódcy wojskowi, statystycy, prawnicy - wszyscy oni będą debatować nad ostatecznym rozwiązaniem drażliwej kwestii żydowskiej.
Oglądając teraz ten film nie mogłam nie pomyśleć o "Dwunastu gniewnych ludziach" - bardzo podobny klimat i sposób rozegrania akcji. Kilkanaście osób w jednym pomieszczeniu, rozmawiających grzecznie przy stole - niby nic takiego, ale przez to właśnie fabuła przebrzmiewa tak mocno. Właśnie dlatego, że brakuje tu strzałów, krwi czy czołgów, jest to jeden z tych filmów wojennych, który do mnie trafia. Ma genialnych aktorów, nie tylko Kennetha Branagha, ale też Colina Firtha, Stanleya Tucciego i wielu innych, którzy spisują się absolutnie świetnie. Scenografia jest dobra, willa sprawia piorunujące wrażenie dostojeństwa i piękna, a do tego... No cóż, najmocniejszy jest chyba scenariusz. Dialogi, pełna odrębność każdego z mężczyzn, ich poglądy, które łączą się w jedno, by na koniec zaowocować wyrokiem podpisanym na ogromną część ludzkości. To kawał dobrego filmu, który cały czas trzyma w napięciu, choć przecież wiemy, jakie będzie jego rozwiązanie. Warto, warto, zdecydowanie warto.
sobota, 6 października 2018
niedziela, 30 września 2018
"Mother!" czyli Wcale-Nie-Horror
Ostatnio łaknę horrorów - nie wiem, czy poczułam już Halloween, czy w czym rzecz, ale tak jest. Zabrałam się za zbiór opowiadań Kinga (więc niedługo czeka was trochę recenzji ekranizacji - sama nie wiem, czy to będzie zdrowe dla mojej psychiki, ale przekonamy się!), ale uznałam, że dobrze byłoby też coś obejrzeć. "Mother!" ciekawiła mnie już od pierwszego zwiastuna, więc postanowiłam nadrobić swoje braki i zapoznać się z tym tytułem.
W domu pośrodku niczego mieszka On (Javier Bardem) i Ona (Jennifer Lawrence). Ona spędza dni remontując spalony kiedyś dom, On jest artystą - poetą w kryzysie twórczym. Ich idylliczne życie zostaje przerwane, gdy na progu staje Mężczyzna (Ed Harris). Od tej pory Ona będzie musiała walczyć o swój spokój i zmierzyć się z grzechem, a także niezrozumieniem męża...
Największą krzywdą, jaką ktoś wyrządził temu filmowi, było nazwanie go horrorem i kręcenie go w tym stylu. Mamy więc tu masę zbliżeń, ujęć jak gdyby zza ramienia Lawrence, budowanie napięcia, jak gdyby zaraz miał na to wszystko wyskoczyć duch, czy inne widmo. A tutaj czegoś takiego nie odnajdziecie. Dlatego muszę przyznać, że w stu procentach rozumiem ludzi, którzy byli zawiedzeni - jeżeli czekaliście na horror, to tu go nie dostaniecie i po prostu będziecie mieli poczucie oszukania i zmarnowanego czasu.
Co w takim razie dostaniecie? Alegorię na alegorii, alegorią poganiane. Całość mocno nawiązuje do Biblii, stworzenia człowieka i jego relacji z Bogiem, a także z Matką Naturą (tak, dokładnie o taką Matkę chodzi). Potop, pogwałcenie praw natury, kompletne niesłuchanie Natury, gdy ta zgłasza sprzeciw, poświęcenie swojego syna, a do tego Bóg w procesie twórczym, wciąż i wciąż dający na nowo szansę - tego macie tu mnóstwo. Problem w tym... Że to wszystko jest nieco karykaturalne. Bóg w pewnym momencie zdaje się wręcz upajać uwielbieniem, samemu również ignorując prośby swojej partnerki o uwagę i czułość w tym najważniejszym momencie. Ona zaś miota się, zupełnie pozbawiona narzędzi do obrony, by wybuchnąć dopiero w ostatecznym momencie. Gdzie ta karykatura? Między innymi w "strasznym klimacie", który przez połowę filmu po prostu mnie irytował.
Poza tym, początek wypada dość blado i nijako. Ciężko się zorientować w całej symbolice, kiedy człowiek nie jest na nią przygotowany - dopiero gdzieś w połowie można załapać i stwierdzić "aaa... To w tym rzecz!". Wtedy też akcja przyspiesza, by w końcu pędzić szaleńczo na złamanie karku, wywołując u widza coraz większe zdumienie i - w moim wypadku - obrzydzenie.
Jak odbierać "Mother!"? To kwestia bardzo indywidualna - myślę, że odczytacie ją dokładnie tak, jak będziecie chcieli. Zależnie od poglądów zobaczycie tu beznadziejną ludzkość, która nie szanuje niczego, Naturę zepchniętą na margines, pomijaną i pozbawioną szacunku, Boga jako zapatrzonego w siebie twórcę, kilka gorzkich scen pomiędzy mężczyzną a kobietą... Lub wszystko na raz.
Mówiłam już, że mnie ujęcia nie przypadły do gustu, a co z aktorstwem? Cóż... Lawrence gra tu bardzo dziwnie. Nie wiem, czy ona też nie do końca wiedziała, co się dzieje w tym filmie, ale momentami tak właśnie się zachowuje - jakby sama zagubiła się w tym szaleństwie. Dużo bardziej podobał mi się jej występ w "Czerwonej Jaskółce", jeśli mówimy o tegorocznych filmach. Co do Bardema, to nie powalił mnie jakoś na kolana, choć wypada całkiem nieźle.
"Mother!" to film specyficzny - jedni go kochają, inni nienawidzą, jeszcze inni są zupełnie wobec niego obojętni. Ja należę do trzeciej grupy. Nie powtórzę seansu, bo zbyt się na nim wynudziłam, a do tego symbolika jest tu moim zdaniem nieco zbyt toporna, a film oparty wyłącznie na niej... No cóż, nie, to nie mój gatunek.
W domu pośrodku niczego mieszka On (Javier Bardem) i Ona (Jennifer Lawrence). Ona spędza dni remontując spalony kiedyś dom, On jest artystą - poetą w kryzysie twórczym. Ich idylliczne życie zostaje przerwane, gdy na progu staje Mężczyzna (Ed Harris). Od tej pory Ona będzie musiała walczyć o swój spokój i zmierzyć się z grzechem, a także niezrozumieniem męża...
Największą krzywdą, jaką ktoś wyrządził temu filmowi, było nazwanie go horrorem i kręcenie go w tym stylu. Mamy więc tu masę zbliżeń, ujęć jak gdyby zza ramienia Lawrence, budowanie napięcia, jak gdyby zaraz miał na to wszystko wyskoczyć duch, czy inne widmo. A tutaj czegoś takiego nie odnajdziecie. Dlatego muszę przyznać, że w stu procentach rozumiem ludzi, którzy byli zawiedzeni - jeżeli czekaliście na horror, to tu go nie dostaniecie i po prostu będziecie mieli poczucie oszukania i zmarnowanego czasu.
Co w takim razie dostaniecie? Alegorię na alegorii, alegorią poganiane. Całość mocno nawiązuje do Biblii, stworzenia człowieka i jego relacji z Bogiem, a także z Matką Naturą (tak, dokładnie o taką Matkę chodzi). Potop, pogwałcenie praw natury, kompletne niesłuchanie Natury, gdy ta zgłasza sprzeciw, poświęcenie swojego syna, a do tego Bóg w procesie twórczym, wciąż i wciąż dający na nowo szansę - tego macie tu mnóstwo. Problem w tym... Że to wszystko jest nieco karykaturalne. Bóg w pewnym momencie zdaje się wręcz upajać uwielbieniem, samemu również ignorując prośby swojej partnerki o uwagę i czułość w tym najważniejszym momencie. Ona zaś miota się, zupełnie pozbawiona narzędzi do obrony, by wybuchnąć dopiero w ostatecznym momencie. Gdzie ta karykatura? Między innymi w "strasznym klimacie", który przez połowę filmu po prostu mnie irytował.
Poza tym, początek wypada dość blado i nijako. Ciężko się zorientować w całej symbolice, kiedy człowiek nie jest na nią przygotowany - dopiero gdzieś w połowie można załapać i stwierdzić "aaa... To w tym rzecz!". Wtedy też akcja przyspiesza, by w końcu pędzić szaleńczo na złamanie karku, wywołując u widza coraz większe zdumienie i - w moim wypadku - obrzydzenie.
Jak odbierać "Mother!"? To kwestia bardzo indywidualna - myślę, że odczytacie ją dokładnie tak, jak będziecie chcieli. Zależnie od poglądów zobaczycie tu beznadziejną ludzkość, która nie szanuje niczego, Naturę zepchniętą na margines, pomijaną i pozbawioną szacunku, Boga jako zapatrzonego w siebie twórcę, kilka gorzkich scen pomiędzy mężczyzną a kobietą... Lub wszystko na raz.
Mówiłam już, że mnie ujęcia nie przypadły do gustu, a co z aktorstwem? Cóż... Lawrence gra tu bardzo dziwnie. Nie wiem, czy ona też nie do końca wiedziała, co się dzieje w tym filmie, ale momentami tak właśnie się zachowuje - jakby sama zagubiła się w tym szaleństwie. Dużo bardziej podobał mi się jej występ w "Czerwonej Jaskółce", jeśli mówimy o tegorocznych filmach. Co do Bardema, to nie powalił mnie jakoś na kolana, choć wypada całkiem nieźle.
"Mother!" to film specyficzny - jedni go kochają, inni nienawidzą, jeszcze inni są zupełnie wobec niego obojętni. Ja należę do trzeciej grupy. Nie powtórzę seansu, bo zbyt się na nim wynudziłam, a do tego symbolika jest tu moim zdaniem nieco zbyt toporna, a film oparty wyłącznie na niej... No cóż, nie, to nie mój gatunek.
wtorek, 25 września 2018
"Sycylijczyk" czyli jak to się mogło stać?
Wszyscy znają "Ojca Chrzestnego", ale kto zna "Sycylijczyka"? Mario Puzzo przelał na papier obraz Sycylii - szczery, okrutny, pełen ideałów a równocześnie bezwzględny. Powiem szczerze - sądziłam, że nie da się schrzanić tej opowieści i zrobić złego filmu.
Historia Salvatore Giuliano (Christopher Lambert), który założył jedną z największych band w historii Sycylii. Postrzelony przez policję Turi odradza się na nowo, by zostać włoskim Robin Hoodem i wyzwolić sycylijskich chłopów spod rządów mafii i Rzymu.
A jednak się dało. Nie wiem, co zawiodło w "Sycylijczyku" - może scenariusz, który przynudza i sprawia, że człowiek gubi się w zawiłościach politycznych i już po chwili właściwie nie wie, co się dzieje? Może aktorzy, którzy nie umieli zbudować żadnego napięcia, nie mówiąc już o ciekawych i wiarygodnych postaciach? Zawodzi tu wszystko, bo film ogląda się po prostu ze znudzeniem. Brakuje tu akcji, brakuje wyrazistości, brakuje w końcu dobrej gry Lamberta, który zrobiłby to, czego dokonali Al Pacino czy Marlon Brando - stworzył niezapomnianego bohatera, z którym do końca życia byłby kojarzony. Podziurawiona historia, w której nie sposób się ogarnąć - choć film trwa ponad 140 minut - to przede wszystkim wina niedostatecznej ekspozycji, która jest niezbędna, by objaśnić obyczaje i mentalność Sycylijczyków. Bez tego fabuła staje się absolutnie bezsensowna, a Giuliano z Robin Hooda, staje się zwykłym bandytą. Za mało czasu poświęcono na jego przemianę, na absolutną zmianę wartości i życia. Niestety, okrojenie książki Puzzo nie opłaciło się twórcom, bo film nie jest ani tak dobry, ani tak znany jak "Ojciec Chrzestny". Ale wiecie co? Tak jest zdecydowanie lepiej.
Historia Salvatore Giuliano (Christopher Lambert), który założył jedną z największych band w historii Sycylii. Postrzelony przez policję Turi odradza się na nowo, by zostać włoskim Robin Hoodem i wyzwolić sycylijskich chłopów spod rządów mafii i Rzymu.
A jednak się dało. Nie wiem, co zawiodło w "Sycylijczyku" - może scenariusz, który przynudza i sprawia, że człowiek gubi się w zawiłościach politycznych i już po chwili właściwie nie wie, co się dzieje? Może aktorzy, którzy nie umieli zbudować żadnego napięcia, nie mówiąc już o ciekawych i wiarygodnych postaciach? Zawodzi tu wszystko, bo film ogląda się po prostu ze znudzeniem. Brakuje tu akcji, brakuje wyrazistości, brakuje w końcu dobrej gry Lamberta, który zrobiłby to, czego dokonali Al Pacino czy Marlon Brando - stworzył niezapomnianego bohatera, z którym do końca życia byłby kojarzony. Podziurawiona historia, w której nie sposób się ogarnąć - choć film trwa ponad 140 minut - to przede wszystkim wina niedostatecznej ekspozycji, która jest niezbędna, by objaśnić obyczaje i mentalność Sycylijczyków. Bez tego fabuła staje się absolutnie bezsensowna, a Giuliano z Robin Hooda, staje się zwykłym bandytą. Za mało czasu poświęcono na jego przemianę, na absolutną zmianę wartości i życia. Niestety, okrojenie książki Puzzo nie opłaciło się twórcom, bo film nie jest ani tak dobry, ani tak znany jak "Ojciec Chrzestny". Ale wiecie co? Tak jest zdecydowanie lepiej.
poniedziałek, 24 września 2018
"Szpieg, który mnie rzucił" czyli wygłupy na ekranie
Czasem nawet ja chodzę do kina na głupawe komedyjki, wiecie? Ot, dla zachowania czystości umysłu.
Kiedy chłopak Audrey (Mila Kunis) rzuca ją przez smsa, dziewczynie pozostaje tylko jedno... Spalić jego rzeczy! Wraz z przyjaciółką, Morgan (Kate McKinnon), nie mają pojęcia, że wśród nich znajduje się ważny pendrive, a przystojny Drew (Justin Theroux) tak naprawdę jest szpiegiem... Obie wplątują się w międzynarodową aferę i w ciągu jednego dnia całe ich życie wywróci się do góry nogami.
Jak mi się oglądało ten film? Głupawo, nieco naiwnie, ale - o dziwo! - dobrze. Naprawdę, uśmiałam się, powiem wam. Fabuła jest dość oczywista, ale to właściwie nie bardzo mi przeszkadzało - masa tu dowcipów, które faktycznie nie najgorzej działały. Bardzo przypadły mi do gustu stereotypy o różnych narodach - Francuzach, Rosjanach, a nawet Amerykanom się nieco dostało. Chcę wierzyć, że było to zagranie celowe, bo każde z takich zachowań czy cech było tak przejaskrawione, że nie chce mi się wierzyć, że to tak na serio. Mila Kunis jest naprawdę sympatyczną aktorką, więc ogląda ją się przyjemnie. McKinnon dała w tym filmie czadu - jest absolutnie świetna i kradnie praktycznie każdą scenę swoimi cudownymi minami. Do tego epizod Gillian Anderson (piszczałam, jak ją zobaczyłam, jest po prostu stworzona do ról silnych kobiet pracujących w służbach specjalnych), która miała minę jakby naprawdę nie do końca rozumiała, kto jej kazał pracować z takimi wariatkami, co w przypadku tego filmu wyszło idealnie. Oglądając seans, miałam wrażenie, że nie tylko ja bawię się dobrze, ale przede wszystkim niezłą frajdę mają z tego wszystkiego aktorzy i przyznam szczerze - to naprawdę fajnie zadziałało. Nie powiem, to dalej nie jest komedia wysokich lotów, ale... Do obejrzenia i rozluźnienia się całkiem nieźle się nada.
Kiedy chłopak Audrey (Mila Kunis) rzuca ją przez smsa, dziewczynie pozostaje tylko jedno... Spalić jego rzeczy! Wraz z przyjaciółką, Morgan (Kate McKinnon), nie mają pojęcia, że wśród nich znajduje się ważny pendrive, a przystojny Drew (Justin Theroux) tak naprawdę jest szpiegiem... Obie wplątują się w międzynarodową aferę i w ciągu jednego dnia całe ich życie wywróci się do góry nogami.
Jak mi się oglądało ten film? Głupawo, nieco naiwnie, ale - o dziwo! - dobrze. Naprawdę, uśmiałam się, powiem wam. Fabuła jest dość oczywista, ale to właściwie nie bardzo mi przeszkadzało - masa tu dowcipów, które faktycznie nie najgorzej działały. Bardzo przypadły mi do gustu stereotypy o różnych narodach - Francuzach, Rosjanach, a nawet Amerykanom się nieco dostało. Chcę wierzyć, że było to zagranie celowe, bo każde z takich zachowań czy cech było tak przejaskrawione, że nie chce mi się wierzyć, że to tak na serio. Mila Kunis jest naprawdę sympatyczną aktorką, więc ogląda ją się przyjemnie. McKinnon dała w tym filmie czadu - jest absolutnie świetna i kradnie praktycznie każdą scenę swoimi cudownymi minami. Do tego epizod Gillian Anderson (piszczałam, jak ją zobaczyłam, jest po prostu stworzona do ról silnych kobiet pracujących w służbach specjalnych), która miała minę jakby naprawdę nie do końca rozumiała, kto jej kazał pracować z takimi wariatkami, co w przypadku tego filmu wyszło idealnie. Oglądając seans, miałam wrażenie, że nie tylko ja bawię się dobrze, ale przede wszystkim niezłą frajdę mają z tego wszystkiego aktorzy i przyznam szczerze - to naprawdę fajnie zadziałało. Nie powiem, to dalej nie jest komedia wysokich lotów, ale... Do obejrzenia i rozluźnienia się całkiem nieźle się nada.
niedziela, 23 września 2018
"Koneser" czyli miara perfekcjonizmu
Do "Konesera" wróciłam po latach, mając niesamowite oczekiwania - w mojej pamięci zapisał się jako film zaskakujący, piękny, wyrazisty. Uznałam, że pora odświeżyć swoje wspomnienia i po raz kolejny odkryć ten tytuł.
Virgil Oldman (Geoffrey Rush) jest znanym i cenionym znawcą sztuki i licytatorem. Jego prywatna kolekcja jest warta tysiące, jednak zazdrośnie strzeże jej przed wzrokiem postronnych. Kiedy podejmuje się wycenienia majątku zmarłych państwa Ibbetson, poznaje ich córkę, Claire (Sylvia Hoeks). Dziewczyna cierpi na fobię społeczną, która nie pozwala jej opuszczać domu. Virgil, zafascynowany młodą kobietą, pragnie zgłębić jej tajemnicę. Ale czy miłość będzie dla niego równie łaskawa, jak sztuka?
Ten film przede wszystkim jest piękny. Ma cudowne zdjęcia, przepiękne wnętrza, jest pełen dzieł sztuki w każdej formie. To czysta uczta dla oczu, pokazująca świat artystów i koneserów. A w tym wszystkim tkwi nasz Virgil - cyniczny, zimny, zakochany w swoich eksponatach, a przez to tak bardzo oddalony od ludzi, nie potrafiący z nimi funkcjonować na dłuższą metę. To nie jest człowiek łatwy - to zaprzeczenie takiego określenia. W jego życiu nie ma miejsca na sentymenty, jest za to dużo przestrzeni, którą wypełnia coraz to nowymi nabytkami. Claire jest dla niego tajemnicą - początkowo irytującą, ale mimo wszystko na tyle intrygującą, że nie jest w stanie jej porzucić. To nieco podobny motyw do tego z "Nici widmo" - kobieta w życiu artysty, przerywająca jego uporządkowane trwanie, wprowadzająca w nie nutę szaleństwa. A jednak uważam, że w "Koneserze" działa to o niebo lepiej.
Mamy tu nieznane, mamy zagadkę i w końcu mamy kapkę niepokoju, który wciąż nam towarzyszy - nie sposób się od niego uwolnić, bo choć w początkowej fazie film rozwija się w kierunku love story, to widz wciąż czuje, że to się tak cudownie nie skończy, że nie ma prawa się tak skończyć. I w końcu wielki finał, który zaskakuje, bo gdy wszystkie elementy układanki wskakują na swoje miejsce, to jest to jednocześnie genialne i proste. Aktorzy są tu świetnie dobrani - nie tylko Rush i Hoeks, ale też Sutherland czy Sturgess, wszyscy razem tworzą jedną, doskonale ze sobą współgrającą całość. Absolutnie uwielbiam ten film - za Rusha, za muzykę, za fabułę, za każdy maleńki szczególik, który na koniec okazuje się ważny. Jeden z moich "must see".
Virgil Oldman (Geoffrey Rush) jest znanym i cenionym znawcą sztuki i licytatorem. Jego prywatna kolekcja jest warta tysiące, jednak zazdrośnie strzeże jej przed wzrokiem postronnych. Kiedy podejmuje się wycenienia majątku zmarłych państwa Ibbetson, poznaje ich córkę, Claire (Sylvia Hoeks). Dziewczyna cierpi na fobię społeczną, która nie pozwala jej opuszczać domu. Virgil, zafascynowany młodą kobietą, pragnie zgłębić jej tajemnicę. Ale czy miłość będzie dla niego równie łaskawa, jak sztuka?
Ten film przede wszystkim jest piękny. Ma cudowne zdjęcia, przepiękne wnętrza, jest pełen dzieł sztuki w każdej formie. To czysta uczta dla oczu, pokazująca świat artystów i koneserów. A w tym wszystkim tkwi nasz Virgil - cyniczny, zimny, zakochany w swoich eksponatach, a przez to tak bardzo oddalony od ludzi, nie potrafiący z nimi funkcjonować na dłuższą metę. To nie jest człowiek łatwy - to zaprzeczenie takiego określenia. W jego życiu nie ma miejsca na sentymenty, jest za to dużo przestrzeni, którą wypełnia coraz to nowymi nabytkami. Claire jest dla niego tajemnicą - początkowo irytującą, ale mimo wszystko na tyle intrygującą, że nie jest w stanie jej porzucić. To nieco podobny motyw do tego z "Nici widmo" - kobieta w życiu artysty, przerywająca jego uporządkowane trwanie, wprowadzająca w nie nutę szaleństwa. A jednak uważam, że w "Koneserze" działa to o niebo lepiej.
Mamy tu nieznane, mamy zagadkę i w końcu mamy kapkę niepokoju, który wciąż nam towarzyszy - nie sposób się od niego uwolnić, bo choć w początkowej fazie film rozwija się w kierunku love story, to widz wciąż czuje, że to się tak cudownie nie skończy, że nie ma prawa się tak skończyć. I w końcu wielki finał, który zaskakuje, bo gdy wszystkie elementy układanki wskakują na swoje miejsce, to jest to jednocześnie genialne i proste. Aktorzy są tu świetnie dobrani - nie tylko Rush i Hoeks, ale też Sutherland czy Sturgess, wszyscy razem tworzą jedną, doskonale ze sobą współgrającą całość. Absolutnie uwielbiam ten film - za Rusha, za muzykę, za fabułę, za każdy maleńki szczególik, który na koniec okazuje się ważny. Jeden z moich "must see".
sobota, 22 września 2018
"Tomb raider" czyli kolejna gra na ekranie
Wzbraniałam się przed nowym "Tomb raiderem" z wielu powodów. Po pierwszy, fabuły gier znam bardzo pobieżnie, nie jestem szczególną fanką, więc do całej serii nie mam szczególnego sentymentu. Po drugie, naprawdę źle wspominam film z Angeliną Jolie, który oglądałam już dobre osiem lat temu, a czkawką odbija mi się do dziś. I po trzecie w końcu... Naprawdę mierziły mnie te wszystkie awantury o to, czy Vikander ma za mały biust, czy też może nie. W końcu jednak... No dobra, czemu nie?
Lara Croft (Alicia Vikander) od wielu lat jest już skazana na siebie - jej ojciec wyruszył na wyprawę, z której nigdy nie wrócił. Lara nie ma jednak zamiaru uznać go za zmarłego. Kiedy nadarza się okazja, dziewczyna wyrusza w podróż śladami ojca, by odkryć tajemnicę jego zaginięcia... I być może coś jeszcze.
Ten film ogląda się dość... Nijako. Brakuje tu emocji, jakichkolwiek. Lara Alicii jest sympatyczną, silną osobą, ale jednak widz nie przywiązuje się do niej jakoś specjalnie. Nieźle wypada jej naturalność i niewinność - to dopiero "początkująca" Lara, nieobeznana w archeologii, ucieczkach i strzelaninach. Jednak, tak samo jak w grach, ta niewinność szybko umyka, bowiem dziewczyna przechodzi praktycznie natychmiastową przemianę. Czy to działa? No cóż, ani trochę. Lara to taka machina, która przeskakuje między kolejnymi trybami, tylko brakuje między nimi jakiegokolwiek powiązania, które nadałoby temu wszystkiemu sens. Jak na taki film, to stosunkowo mało tu efektownych scen, które mogłyby być czymś przykuć uwagę - sporo za to naiwnych, "tanich" rozwiązań (to wiszenie nad wodospadem, litości...). Sama Alicia... Cóż, poprawna, po prostu poprawna. Wydaje mi się, że tu naprawdę nie miała za dużo do zagrania, bo scenariusz jest do bólu przewidywalny - nawet dla mnie, która nie znam fabuły gry. To na pewno nie jest rola, która przyniesie jej dobrą sławę, a szkoda, bo sądzę, że dobrze napisana Lara mogła sporo wnieść do jej filmografii.
Najgorsze, że ten film zupełnie nie zapada w pamięć. Nie jest ani na tyle zły, by mierzić i irytować, ani na tyle dobry, by cokolwiek go wyróżniało - mam wrażenie, że zapomniałam go następnego dnia po obejrzeniu. Wydaje mi się, że można sobie podarować - dla fana z pewnością będzie policzkiem, dla przeciętnego widza przeciętnym filmem przygodowym. Jest masa lepszych tytułów.
Lara Croft (Alicia Vikander) od wielu lat jest już skazana na siebie - jej ojciec wyruszył na wyprawę, z której nigdy nie wrócił. Lara nie ma jednak zamiaru uznać go za zmarłego. Kiedy nadarza się okazja, dziewczyna wyrusza w podróż śladami ojca, by odkryć tajemnicę jego zaginięcia... I być może coś jeszcze.
Ten film ogląda się dość... Nijako. Brakuje tu emocji, jakichkolwiek. Lara Alicii jest sympatyczną, silną osobą, ale jednak widz nie przywiązuje się do niej jakoś specjalnie. Nieźle wypada jej naturalność i niewinność - to dopiero "początkująca" Lara, nieobeznana w archeologii, ucieczkach i strzelaninach. Jednak, tak samo jak w grach, ta niewinność szybko umyka, bowiem dziewczyna przechodzi praktycznie natychmiastową przemianę. Czy to działa? No cóż, ani trochę. Lara to taka machina, która przeskakuje między kolejnymi trybami, tylko brakuje między nimi jakiegokolwiek powiązania, które nadałoby temu wszystkiemu sens. Jak na taki film, to stosunkowo mało tu efektownych scen, które mogłyby być czymś przykuć uwagę - sporo za to naiwnych, "tanich" rozwiązań (to wiszenie nad wodospadem, litości...). Sama Alicia... Cóż, poprawna, po prostu poprawna. Wydaje mi się, że tu naprawdę nie miała za dużo do zagrania, bo scenariusz jest do bólu przewidywalny - nawet dla mnie, która nie znam fabuły gry. To na pewno nie jest rola, która przyniesie jej dobrą sławę, a szkoda, bo sądzę, że dobrze napisana Lara mogła sporo wnieść do jej filmografii.
Najgorsze, że ten film zupełnie nie zapada w pamięć. Nie jest ani na tyle zły, by mierzić i irytować, ani na tyle dobry, by cokolwiek go wyróżniało - mam wrażenie, że zapomniałam go następnego dnia po obejrzeniu. Wydaje mi się, że można sobie podarować - dla fana z pewnością będzie policzkiem, dla przeciętnego widza przeciętnym filmem przygodowym. Jest masa lepszych tytułów.
wtorek, 11 września 2018
"Czerwona jaskółka" czyli szpiegowanie po rosyjsku
Gdzieś tak na wiosnę mignęła mi Jennifer Lawrence grająca Rosjankę w szpiegowskim filmie. Okay, zobaczyłam zwiastun, szybko o tytule zapomniałam i poszłam dalej. Minęło kilka miesięcy i w sumie pomyślałam "no dobrze, to zobaczmy, o co tu chodzi".
Dominika (Lawrence) jest baletnicą i równocześnie bratanicą rosyjskiego agenta, Ivana Egorowa (Matthias Schoenaerts). Kiedy ulega wypadkowi i łamie nogę, jej kariera jest skończona. Dziewczyna chcąc pomóc wujowi, zostaje wplątana w coś, o czym nigdy nie powinna wiedzieć. Teraz wyjścia są dwa - albo Dominika umrze... Albo stanie się przydatna dla rosyjskiego rządu. Chcąc przeżyć, dziewczyna decyduje się na zostanie Jaskółką - agentką specjalnie przeszkoloną w akademii, która teoretycznie nie istnieje. Jej pierwszym celem będzie Nate Nash (Joel Edgerton) z USA...
Zaczynając seans sądziłam, że doskonale wiem, jak potoczy się fabuła. Widziałam to tak "młoda agentka, oczywiście najlepsza, bezbłędna rozwala całe CIA, ale przy tym zakochuje się w Amerykaninie i odjeżdża z nim w stronę zachodzącego słońca". No cóż, myliłam się i przyznaję to z radością. Czerwona jaskółka przede wszystkim przykuwa zwrotami akcji, które raz po raz gmatwają historię i do samego końca widz nie wie, co jest prawdą a co kłamstwem i po której stronie tak naprawdę stoi Dominika. Początkowo niewinna dziewczyna, szybko musi się nauczyć, jak nie okazywać emocji, jak zachować zimną krew i - co najważniejsze - jak nie dać się zabić. Sądziłam, że sama jej przemiana będzie mocniej zaakcentowana, choć i tak szkolenie było przedstawione genialnie. Powolne pozbywanie się godności, a równocześnie rozpaczliwe próby, by zachować własną tożsamość i nie dać się do końca zniszczyć - oto, jakie jest największe wyzwanie bohaterki.
Mnie naprawdę poruszyła gra aktorska. Lawrence była naprawdę świetna, łącząc w sobie delikatność z bezwzględnością, Schoenaerts wypadł wiarygodnie jako rosyjski polityk. Smaczku dodawał Jeremy Irons, który wciąż był gdzieś w tle, nie robiąc wiele, ale doskonale wprowadzając widzów w klimat. Mógł nieco bawić sztuczny rosyjski akcent, którym posługiwała się większość aktorów, ale... No cóż, w sumie dlaczego nie? Skoro już robimy film o Rosji, a mówimy po angielsku, to chociaż akcent niech się uchowa. Można też się nieco czepić, że film pełen jest stereotypów, dotyczących tego ogromnego mocarstwa, ale... No cóż, najzabawniejsze jest to, że nikt nie jest w stanie powiedzieć "tak nie jest, nie ma opcji". Jeśli ktoś lubuje się w szpiegowskim kinie z naprawdę niezłą intrygą, to polecam Jaskółkę z całego serca.
Dominika (Lawrence) jest baletnicą i równocześnie bratanicą rosyjskiego agenta, Ivana Egorowa (Matthias Schoenaerts). Kiedy ulega wypadkowi i łamie nogę, jej kariera jest skończona. Dziewczyna chcąc pomóc wujowi, zostaje wplątana w coś, o czym nigdy nie powinna wiedzieć. Teraz wyjścia są dwa - albo Dominika umrze... Albo stanie się przydatna dla rosyjskiego rządu. Chcąc przeżyć, dziewczyna decyduje się na zostanie Jaskółką - agentką specjalnie przeszkoloną w akademii, która teoretycznie nie istnieje. Jej pierwszym celem będzie Nate Nash (Joel Edgerton) z USA...
Zaczynając seans sądziłam, że doskonale wiem, jak potoczy się fabuła. Widziałam to tak "młoda agentka, oczywiście najlepsza, bezbłędna rozwala całe CIA, ale przy tym zakochuje się w Amerykaninie i odjeżdża z nim w stronę zachodzącego słońca". No cóż, myliłam się i przyznaję to z radością. Czerwona jaskółka przede wszystkim przykuwa zwrotami akcji, które raz po raz gmatwają historię i do samego końca widz nie wie, co jest prawdą a co kłamstwem i po której stronie tak naprawdę stoi Dominika. Początkowo niewinna dziewczyna, szybko musi się nauczyć, jak nie okazywać emocji, jak zachować zimną krew i - co najważniejsze - jak nie dać się zabić. Sądziłam, że sama jej przemiana będzie mocniej zaakcentowana, choć i tak szkolenie było przedstawione genialnie. Powolne pozbywanie się godności, a równocześnie rozpaczliwe próby, by zachować własną tożsamość i nie dać się do końca zniszczyć - oto, jakie jest największe wyzwanie bohaterki.
Mnie naprawdę poruszyła gra aktorska. Lawrence była naprawdę świetna, łącząc w sobie delikatność z bezwzględnością, Schoenaerts wypadł wiarygodnie jako rosyjski polityk. Smaczku dodawał Jeremy Irons, który wciąż był gdzieś w tle, nie robiąc wiele, ale doskonale wprowadzając widzów w klimat. Mógł nieco bawić sztuczny rosyjski akcent, którym posługiwała się większość aktorów, ale... No cóż, w sumie dlaczego nie? Skoro już robimy film o Rosji, a mówimy po angielsku, to chociaż akcent niech się uchowa. Można też się nieco czepić, że film pełen jest stereotypów, dotyczących tego ogromnego mocarstwa, ale... No cóż, najzabawniejsze jest to, że nikt nie jest w stanie powiedzieć "tak nie jest, nie ma opcji". Jeśli ktoś lubuje się w szpiegowskim kinie z naprawdę niezłą intrygą, to polecam Jaskółkę z całego serca.
Subskrybuj:
Posty (Atom)