Po milionach lat przedstawiam wam moje zestawienie najlepszych horrorów! Całkowicie subiektywne, więc absolutnie nie musicie się z nim zgadzać - będę szczęśliwa mogąc poznać wasze zdanie. Pewnie są inne, które są równie świetne, a których po prostu nie widziałam. Jeśli więc jakieś znacie - piszcie!
A teraz, nie przedłużając - przedstawiam wam Top 10 najlepszych horrorów!
10. Dziewczyna w czerwonej pelerynie
Film, który zapamiętałam jako naprawdę klimatyczną, zupełnie nową adaptację Czerwonego Kapturka. Jest tajemniczo, ciekawie, film bawi się z widzami, podsuwając im sprzeczne tropy, co do tożsamości wilkołaka napadającego na wioskę. Do tego mroczny klimat lasu jest świetny, wprowadza otoczkę grozy i zagrożenia, które prawie że pełznie za bohaterami. Lubię klasyczne baśnie opowiedziane na nowo (byle z sensem!), więc to coś typowo dla mnie. Do tego występuje tu Gary Oldman, jak zawsze bezbłędny! Pamiętam, że pozytywnie odbierałam też Amandę Seyfried, która gra tytułową dziewczynę. To trochę inna produkcja niż wszystkie typowe "straszaki" - nie stara się być horrorem za wszelką cenę, bardziej schodzi w kierunku baśni fantasy, a strach jest całkowicie na dokładkę.
9. Pozwól mi wejść
Ciężko zrobić oryginalną historię o wampirach tak, żeby nie wyszła kiczowato (patrzy -> Zmierzch). Ciężko z jednej strony zawrzeć całą grozę, a z drugiej nie przekombinować i nie wejść w groteskę. Tutaj muszę przyznać, że się udało. Z jednej strony historia jest urocza - samotny chłopiec, niezrozumiany i wyśmiewany poznaje równie opuszczoną dziewczynkę i zaprzyjaźnia się z nią. To brzmi jak początek ckliwego dramatu, ale zapewniam was, że im dalej tym lepiej. Film ma tę lekką nutkę zagrożenia, którą uwielbiam, do tego jest nieco bardziej subtelny niż typowy horror - mało to krwi i fruwających flaków, za to więcej ujęć nakręconych w nocy, Do tego dobrze wreszcie zobaczyć wampira, który wcale nie zachwyca się własną zajebistością, a wręcz przeciwnie - ciężko mu poradzić sobie ze swoją potwornością i tym, co robi. No i... Ja naprawdę bardzo lubię Chloe Grace Moretz, a tutaj gra świetnie. Ciekawa jestem szwedzkiego oryginału, ale słyszałam, że filmy są zbliżone poziomem. W każdym razie, ja gorąco polecam.
8. Rytuał
Wiem, że wiele osób jedzie po tym filmie, ale mnie się naprawdę on podobał! Motyw egzorcyzmu zawsze mnie ciekawił (o czym przekonacie się w dalszej części zestawienia) - jest tajemniczy, właściwie nieznany i ciężko powiedzieć co tu faktycznie zdarzyć się może, a co niekoniecznie. Świetny Anthony Hopkins, mocny wydźwięk filmu - to wszystko razem tworzy dobry film, który można nazwać horrorem, ale jakby się uprzeć to i kategoria "dramat" może tu zostać przypisana. W każdym razie mnie skłonił do przemyśleń, cenię takie produkcje.
7. Egzorcyzmy Emily Rose
Drugi z trzech filmów o egzorcyzmach na mojej liście. Wiem, że wiele osób nie uważa tego za typowy horror, ale... Mimo wszystko dla mnie nim jest. Dodatkowo jest bardzo poruszający i moralnie ciekawy, więc ma dla mnie dodatkową wartość. Przyznam szczerze, że obejrzałam go dość późno, bo chyba dopiero dwa lata temu, ale dzięki temu mogłam go w pełni docenić. Oglądałam go bez przerwy, właściwie na jednym oddechu i mimo, że nie była to noc to miałam takie momenty, że aż szerzej otwierałam oczy i zaczynałam mimowolnie drżeć. Bardzo mocno polecam tym, którzy jeszcze go nie znają, bo nawet jeśli nie przepadacie za horrorami, to warto się z tą pozycją zapoznać.
6. Dracula
Klasyk, absolutny klasyk. Gary Oldman, Anthony Hopkins - obaj po prostu genialni w swoich rolach. Jeden z najwspanialszych portretów wampira, jaki kiedykolwiek widziałam. Film mroczny, klimatyczny, piękny pod względem kostiumów, piękny fabularnie, niesamowicie smutny. Widziałam go kilka razy i pewnie przyjdzie czas, że obejrzę go po raz kolejny, bo nigdy się nie nudzi. Swoją drogą - Boże, jak ja uwielbiam ten plakat! Mistrzowski! Każdy fan horroru powinien się zapoznać z tym filmem, bo mam wrażenie, że wywarł spory wpływ na wiele późniejszych produkcji (. . . Pierwsze co mi przychodzi do głowy to "Dracula: Wampir bez zębów", zabijcie mnie, dlaczego mój mózg ma takie skojarzenia?)
5. Koszmar z ulicy wiązów
Żeby nie było - mam na myśli pierwszy, oryginalny "Koszmar" - nie remake, nie sequele (to wszystko kiedyś na pewno obejrzę, ale chyba na razie za bardzo boję się rozczarowania). Ten film nawet dziś robi na mnie ogromne wrażenie, mimo, że no cóż... Ma już trochę lat i trochę się pewnie zestarzał, jednak ja zawsze jestem zdania, że horrory albo są dobre, albo złe - nie uratują ich efekty specjalne, ani ilość krwi, która wprost wylewa się z ekranu na dywan widza. "Koszmar" ma naprawdę dużo zalet - przede wszystkim jest to oryginalny pomysł, a ponadto naprawdę ciekawe sposoby... Hm, uśmiercania. To wszystko chyba sprawiło, że wszedł do pewnego klasycznego kanonu, który po prostu trzeba znać.
4. Egzorcysta
Przysięgam - to już ostatni film o egzorcyzmach. Dla mnie ta produkcja, to absolutny hit. Wszystko tu trzyma w napięciu - klimat, wydarzenia, poczucie zagrożenia. Dochodzą do tego niesamowita charakteryzacja i sceny, które zapadają w pamięć chyba na zawsze. Bo kto nie pamięta momentu, kiedy Regan schodzi po schodach głową w dół? Któż może zapomnieć moment samego egzorcyzmu, gdy rzuca się po łóżku, plując, krzycząc i wyklinając? Nawet po tylu latach to dalej robi wrażenie i choć wiele filmów próbuje nawiązać do tego poziomu to wiele z nich odniosło porażkę - mimo większego budżetu czy lepszych efektów. "Egzorcysta" po prostu do dzisiaj jest przerażający.
3. Sierociniec
Nie wiem, jak to możliwe, ale ilekroć trafiam na hiszpański horror kończy się to co najmniej drżeniem rąk. Nie jestem osobą strachliwą, byle co mnie nie przerazi, zwłaszcza w kwestii filmów (co innego książki, gdzie działa wyobraźnia), ale tutaj... Obejrzałam ten tytuł chyba dwa razy i więcej się nie zdecyduję - cała historia jest przerażająca, a do tego niemożebnie smutna! Igranie z widzem i przedstawianie wydarzeń z punktu widzenia matki, która sama powoli nie wie, czy traci zmysły jest zabiegiem po prostu genialnym! Autentycznie film mnie przeraża, może to kwestia wykorzystania dziecka (dzieci zawsze straszą najbardziej...)
2. Omen
Skoro już o strasznych dzieciach mowa... Jak bardzo nienawidzę tego filmu i równocześnie jak bardzo kocham go całym sercem! Ostatnio obejrzałam go ponownie i ciągle robi na mnie niesamowite wrażenie (oglądam tylko starą wersję nauczona doświadczeniem, że remake horroru nigdy nie kończy się dobrze). Ma chyba wszystko, co może przerażać - dziecko, które właściwie to jest słodkie i urocze, ale jednak w sumie niekoniecznie, psa, który jest właściwie uosobieniem zła i tę przerażającą nianię, która powinna dostać zakaz uśmiechania się. Do tego historia z motywem religijnym, szatańskie siły, które wciąż gdzieś się przewijają - czy naprawdę można chcieć czegoś więcej?
1. Dziecko Rosemary
Mój absolutny numer jeden. Niesamowity. Ponadczasowy. Przejmujący, przerażający. Polański zrobił arcydzieło i nic nie może sprawić, że zmienię zdanie. W tym filmie jest wszystko - bohaterka, której można kibicować i rozumieć jej problemy, pozornie-niepozorni sąsiedzi, którzy jednak wzbudzają jakąś dziwną niechęć, mąż, który coś jednak kombinuje... I ciąża, na którą chyba czyha ktoś obcy. Nie zmieniłaby tu ani jednej sceny, dla mnie nawet to, że ma już te kilkadziesiąt lat nie odbiera mu niczego. Nie zestarzał się źle, ciągle niesamowicie wciąga. Mia Farrow jest bezbłędna, jej rola jest niezapomniana. Jeżeli ktoś nie widział to polecam gorąco - nie wyobrażam sobie lepszego horroru. Końcówka niesamowicie mocna, wymowna i daje do myślenia (a to się na ogólnie zdarza w tym gatunku - tym bardziej warto się zapoznać z tytułem). Jest cała masa plotek na temat tego filmu - między innymi podobno do jednej ze scen Farrow została odurzona narkotykami - ale powiem wam szczerze, że jakoś nie bardzo mnie to obchodzi. Postało po prostu arcydzieło, to mi wystarczy.
Przy okazji - właśnie ukazał się pierwszy zwiastun nowej wersji "To", która amerykańską premierę będzie miła we wrześniu. Wszystkim fanom horroru gorąco polecam.
PS. Wybaczcie jednodniową obsuwę - nie wyrobiłam się z obowiązkami.
czwartek, 30 marca 2017
środa, 29 marca 2017
"Dziewczyna z pociągu" czyli kobieca psychika
Nie wierzę, że aż tyle czasu zajęło mi znalezienie "Dziewczyny z pociągu" w porządnej jakości, wiecie? Pamiętam, jak przed świętami czekałam na pociąg do domu. Miałam chyba ze dwie godziny, więc jak zawsze poszłam odwiedzić pobliski empik, stwierdzając, że przy okazji kupię rodzinie prezenty (tak, zawsze kupuję ludziom książki. Sama też najbardziej lubię je dostawać). Miałam już właściwie wszystko, kiedy pani przy kasie zaczęła mnie namawiać, żebym kupiła tę jedną, jedyną "Dziewczynę z pociągu" w atrakcyjnej ofercie promocyjnej. Jako, że serduszko mam miękkie, kiedy idzie o dodatkową pozycję w mojej biblioteczce, skusiłam się. Siedząc więc w pociągu zaczytywałam się w historii, której ekranizacja właśnie wchodziła do kina i którą planowałam obejrzeć. Udało mi się dopiero teraz.
Trzy kobiety. Trzy życia, pozornie ze sobą niezwiązane. Trzy, całkowicie różne historie. Rachel codziennie jeździ pociągiem i zza szyby ogląda Megan, która, jej zdaniem, ma wszystko - przystojnego męża, dom, cudowne życie. Lubi sobie wyobrażać, jak mieszka podziwiana z daleka kobieta. Kiedy pewnego dnia Megan znika, Rachel chce za wszelką cenę przydać się i pomóc ją odnaleźć. Nie jest to jednak łatwe - po mocno zakrapianej nocy kobieta niczego nie pamięta. Co się stało z idealną Megan? Czy na pewno była taka idealna? I co z tym wspólnego ma Anna - nowa żona Toma, który kiedyś był mężem Rachel?
Muszę przyznać, że choć sama historia była ciekawa to, wątek kryminalny przejrzałam dość szybko. Nie wiem, czy to kwestia tego, że nie jest jakoś bardzo zakręcony, czy po prostu czytam i oglądam zbyt wiele tego typu filmów... W każdym razie książkę z radością czytałam dalej ze względu na jedną rzecz - doskonałe portrety psychologiczne kobiet. Bohaterki są w zupełnie różnym wieku, mają inną życiową sytuację i każda z nich ma swoje za uszami - to daje doskonałą sposobność na poznanie ich myśli, motywacji. Ten znakomity kąsek niestety nie dostał dobrego odwzorowania w filmie - tak, skupiamy się na Rachel, ale Megan jest potraktowana już po macoszemu, a Anny praktycznie nie ma.
Rachel (Emily Blunt) to nasza główna bohaterka. Alkoholiczka, nieszczęśliwa, porzucona przez męża dla innej kobiety. Wciąż nie pogodziła się z faktem, że nie może mieć dzieci, rozpamiętuje swoją przeszłość i skupia się głównie na nienawiści, którą żywi do nowej żony Toma - Anny. Jedyne co robi to jeździ pociągiem bez celu i pije. Ukojenie daje jej jedynie obserwowanie przez okno nieznanej sobie kobiety i jej męża - wyobraża sobie ich życie, pisze w głowie historie, których są bohaterami.
Emily Blunt jest ostatnio coraz popularniejszą aktorką (albo to ja zaczęłam natykać się na coraz więcej jej filmów), ale muszę przyznać, że kompletnie nie widziałam jej w tej roli i, niestety, po seansie nie widzę jej nadal. Nie mogę jej odmówić starań i talentu - widać, że włożyła dużo pracy w pokazanie załamania Rachel, jej rozchwianej osobowości, skłonności do popadania ze skrajności w skrajność... Jednak nic nie poradzę, że jej twarz i uroda były dla mnie kompletnym zaprzeczeniem wszystkiego, co miała zagrać. Wystarczyła mi pierwsza scena, w której Rachel popija kolejną butelkę wódki, a Blunt wygląda jak wyjęta z żurnala - no niestety, nie wyszło. Nie wiem, może za słabo postawiono na charakteryzację? Przez to jej zachowanie wydaje się być nieautentyczne, choć ciągle jest chyba najjaśniejszym punktem całej obsady. Po prostu kompletnie nie tak wyobrażałam sobie tę postać. Do tego drażniło mnie, że film nie przedstawił walki, jaką Rachel podjęła sama ze sobą, kiedy postanowiła nie pić - ot pewnego dnia stwierdza "nie piję", potem wypija jedno piwo, ale zasadniczo jednak dalej trzeźwa. Poważnie, to są zmagania alkoholika z nałogiem? Wiem, że nie da się pokazać wszystkiego, ale skoro już nawiązujemy do tego to może zrobić to porządnie, zamiast na odwal?
Megan (Haley Bennett) to młoda kobieta, która ma chyba wszystko - urodę, piękny dom, kochanego mężczyznę u boku. Jednak wciąż coś nie pozwala jej spokojnie spać w nocy, zabiera jej radość życia. Kiedy znika na jaw wychodzą jej mroczne sekrety i świat może wyraźnie dostrzec, że pozorny ideał skrywa w sobie wiele skaz.
Nie polubiłam Megan - ani w książce ani w filmie. Zbyt mnie drażniła jej postawa wobec życia i ludzi dokoła niej. Jej tajemnica częściowo ją tłumaczy, ale moim zdaniem nie całkowicie. Mimo wszystko z niesmakiem stwierdzam, że film przedstawił ją praktycznie jak prostytutkę - za mało czasu poświęcono na choćby próbę przekazania widzowi jej motywacji, charakteru. Widzimy jedynie, że podrywa terapeutę, że ma romans, a równocześnie męża - krótko mówiąc, że całym sensem jej życia są mężczyźni, których uwodzi. Sama Haley Bennett... Nie wiem, nie przekonała mnie, jej uroda jest dla mnie niestety zbyt sztuczna, przez co chyba w każdej dotychczasowej widzianej przeze mnie roli wypada nierealistycznie. Tutaj też trochę jej zabrakło, abym mogła nazwać ten występ udanym, co najwyżej przyzwoity.
Dla mnie jednak najciekawszą postacią była od początku Anna (Rebecca Ferguson). Co kieruje kobietą, która odbija innej męża? Jak może z tym żyć? Czy ma wyrzuty sumienia, a może przeciwnie, uważa, że postąpiła słusznie? Jak radzi sobie z niezrównoważoną byłą swojego partnera? Czy obwinia się o jej stan?
. . .
Jeśli oczekiwalibyście odpowiedzi na te pytania to niestety - film ich wam nie dostarczy. Postać, która miała w sobie tak wielki potencjał jest miałka, nijaka. To taka ładna wydmuszka, która przewija się w tle, ale na dobrą sprawę ani na moment nie widzimy jej z bliższej perspektywy. Calutki film czekałam na jedną porządną scenę, w której dowiemy się o Annie czegoś więcej - czekałam na próżno. I jestem wściekła z tego powodu, bo doskonale wiem, jak ciekawa (nie mówię, że pozytywna, bo osobiście ją znienawidziłam) jest to bohaterka. Rebecca Ferguson gra przyzwoicie, nie wybija się z niczym, ale tak jak mówię - scenariusz wymagał od niej właściwie tylko krzyczenia na Rachel i zabawy z dzieckiem, ciężko się tu popisać czymś specjalnym.
Reszta filmu... Cóż, Luke Evans grający Scotta, męża Megan wypada raczej nieciekawie, nie przyciągnął za bardzo mojego wzroku, zaś Justin Theroux w roli Toma... Moim zdaniem strzałem w kolano było wciągnięcie go do obsady, bo był zupełnie niewiarygodny. Zdziwiło mnie, gdy zagłębiłam się nieco bardziej w twórców filmu i odkryłam, że muzykę do niego robił Danny Elfman, którego ścieżki zazwyczaj bardzo cenię, ponieważ w "Dziewczynie" chyba w ogóle jej nie zauważyłam! Owszem, coś tam grało w tle, ale nie poświęciłam temu zbyt wiele uwagi.
Podsumowując - film wypada raczej blado jako thriller, ponieważ intryga nie jest zbyt wysublimowana, w dodatku odebrano mu całą warstwę psychologiczną - nie poznajemy bohaterów tak, jak powinniśmy. Zamiast tego wszystko trochę się ciągnie. Ogólnie... Cóż, do obejrzenia, ale bez szału.
Muszę przyznać, że choć sama historia była ciekawa to, wątek kryminalny przejrzałam dość szybko. Nie wiem, czy to kwestia tego, że nie jest jakoś bardzo zakręcony, czy po prostu czytam i oglądam zbyt wiele tego typu filmów... W każdym razie książkę z radością czytałam dalej ze względu na jedną rzecz - doskonałe portrety psychologiczne kobiet. Bohaterki są w zupełnie różnym wieku, mają inną życiową sytuację i każda z nich ma swoje za uszami - to daje doskonałą sposobność na poznanie ich myśli, motywacji. Ten znakomity kąsek niestety nie dostał dobrego odwzorowania w filmie - tak, skupiamy się na Rachel, ale Megan jest potraktowana już po macoszemu, a Anny praktycznie nie ma.
Rachel (Emily Blunt) to nasza główna bohaterka. Alkoholiczka, nieszczęśliwa, porzucona przez męża dla innej kobiety. Wciąż nie pogodziła się z faktem, że nie może mieć dzieci, rozpamiętuje swoją przeszłość i skupia się głównie na nienawiści, którą żywi do nowej żony Toma - Anny. Jedyne co robi to jeździ pociągiem bez celu i pije. Ukojenie daje jej jedynie obserwowanie przez okno nieznanej sobie kobiety i jej męża - wyobraża sobie ich życie, pisze w głowie historie, których są bohaterami.
Emily Blunt jest ostatnio coraz popularniejszą aktorką (albo to ja zaczęłam natykać się na coraz więcej jej filmów), ale muszę przyznać, że kompletnie nie widziałam jej w tej roli i, niestety, po seansie nie widzę jej nadal. Nie mogę jej odmówić starań i talentu - widać, że włożyła dużo pracy w pokazanie załamania Rachel, jej rozchwianej osobowości, skłonności do popadania ze skrajności w skrajność... Jednak nic nie poradzę, że jej twarz i uroda były dla mnie kompletnym zaprzeczeniem wszystkiego, co miała zagrać. Wystarczyła mi pierwsza scena, w której Rachel popija kolejną butelkę wódki, a Blunt wygląda jak wyjęta z żurnala - no niestety, nie wyszło. Nie wiem, może za słabo postawiono na charakteryzację? Przez to jej zachowanie wydaje się być nieautentyczne, choć ciągle jest chyba najjaśniejszym punktem całej obsady. Po prostu kompletnie nie tak wyobrażałam sobie tę postać. Do tego drażniło mnie, że film nie przedstawił walki, jaką Rachel podjęła sama ze sobą, kiedy postanowiła nie pić - ot pewnego dnia stwierdza "nie piję", potem wypija jedno piwo, ale zasadniczo jednak dalej trzeźwa. Poważnie, to są zmagania alkoholika z nałogiem? Wiem, że nie da się pokazać wszystkiego, ale skoro już nawiązujemy do tego to może zrobić to porządnie, zamiast na odwal?
Megan (Haley Bennett) to młoda kobieta, która ma chyba wszystko - urodę, piękny dom, kochanego mężczyznę u boku. Jednak wciąż coś nie pozwala jej spokojnie spać w nocy, zabiera jej radość życia. Kiedy znika na jaw wychodzą jej mroczne sekrety i świat może wyraźnie dostrzec, że pozorny ideał skrywa w sobie wiele skaz.
Nie polubiłam Megan - ani w książce ani w filmie. Zbyt mnie drażniła jej postawa wobec życia i ludzi dokoła niej. Jej tajemnica częściowo ją tłumaczy, ale moim zdaniem nie całkowicie. Mimo wszystko z niesmakiem stwierdzam, że film przedstawił ją praktycznie jak prostytutkę - za mało czasu poświęcono na choćby próbę przekazania widzowi jej motywacji, charakteru. Widzimy jedynie, że podrywa terapeutę, że ma romans, a równocześnie męża - krótko mówiąc, że całym sensem jej życia są mężczyźni, których uwodzi. Sama Haley Bennett... Nie wiem, nie przekonała mnie, jej uroda jest dla mnie niestety zbyt sztuczna, przez co chyba w każdej dotychczasowej widzianej przeze mnie roli wypada nierealistycznie. Tutaj też trochę jej zabrakło, abym mogła nazwać ten występ udanym, co najwyżej przyzwoity.
Dla mnie jednak najciekawszą postacią była od początku Anna (Rebecca Ferguson). Co kieruje kobietą, która odbija innej męża? Jak może z tym żyć? Czy ma wyrzuty sumienia, a może przeciwnie, uważa, że postąpiła słusznie? Jak radzi sobie z niezrównoważoną byłą swojego partnera? Czy obwinia się o jej stan?
. . .
Jeśli oczekiwalibyście odpowiedzi na te pytania to niestety - film ich wam nie dostarczy. Postać, która miała w sobie tak wielki potencjał jest miałka, nijaka. To taka ładna wydmuszka, która przewija się w tle, ale na dobrą sprawę ani na moment nie widzimy jej z bliższej perspektywy. Calutki film czekałam na jedną porządną scenę, w której dowiemy się o Annie czegoś więcej - czekałam na próżno. I jestem wściekła z tego powodu, bo doskonale wiem, jak ciekawa (nie mówię, że pozytywna, bo osobiście ją znienawidziłam) jest to bohaterka. Rebecca Ferguson gra przyzwoicie, nie wybija się z niczym, ale tak jak mówię - scenariusz wymagał od niej właściwie tylko krzyczenia na Rachel i zabawy z dzieckiem, ciężko się tu popisać czymś specjalnym.
Reszta filmu... Cóż, Luke Evans grający Scotta, męża Megan wypada raczej nieciekawie, nie przyciągnął za bardzo mojego wzroku, zaś Justin Theroux w roli Toma... Moim zdaniem strzałem w kolano było wciągnięcie go do obsady, bo był zupełnie niewiarygodny. Zdziwiło mnie, gdy zagłębiłam się nieco bardziej w twórców filmu i odkryłam, że muzykę do niego robił Danny Elfman, którego ścieżki zazwyczaj bardzo cenię, ponieważ w "Dziewczynie" chyba w ogóle jej nie zauważyłam! Owszem, coś tam grało w tle, ale nie poświęciłam temu zbyt wiele uwagi.
Podsumowując - film wypada raczej blado jako thriller, ponieważ intryga nie jest zbyt wysublimowana, w dodatku odebrano mu całą warstwę psychologiczną - nie poznajemy bohaterów tak, jak powinniśmy. Zamiast tego wszystko trochę się ciągnie. Ogólnie... Cóż, do obejrzenia, ale bez szału.
niedziela, 26 marca 2017
"Uprowadzona" czyli komu nie kraść córki
Powracam, tym razem już nie dorywczo, ale na stałe. Odpoczęłam, pozbierałam myśli, nadrobiłam trochę seriali i jestem! Na początek - film, o którym słyszałam bardzo dużo i w sumie chyba znałam jego fabułę przed obejrzeniem, ale i tak uznałam, że może być warto zapoznać się z tym tytułem. Mowa o "Uprowadzonej" .
Bryan (Liam Neeson) jest byłym agentem CIA. Aktualnie jednak skupia się głównie na utrzymaniu kontaktu z córką Kim (Maggie Grace), którą wychowuje jego była żona Lenore (Famke Janssen) z nowym mężem. Kiedy dziewczyna prosi go o zgodę na wyjazd do Paryża jest bardzo sceptyczny, ale po długich namowach zgadza się. Jednak wyjazd nie jest tak bezpieczny, jak wydawało się to nastolatce - do ich mieszkania włamują się mężczyźni, którzy porywają ją i jej przyjaciółkę. Jedyna nadzieja w Bryanie, który słyszał wszystko przez telefon...
Fabuła filmu nie należy do szczególnie skomplikowanych i właściwie nie mamy tu do czynienia z żadną zagadką. Bryan od razu dowiaduje się kto i w jakim celu uprowadził jego córkę, tak więc nie ma tu tropienia czy powolnego rozwijania wątku. Dlatego zdecydowanym plusem całości jest jej długość - półtorej godziny to czas akurat odpowiedni na przedstawienie całej historii, gdyby to trwało trochę dłużej to chyba byłoby już za bardzo rozwleczone. Akcja toczy się wartko, więc choć nie ma żadnego momentu zaskoczenia (przynajmniej ja go nie doświadczyłam) film wciąż przyciąga uwagę. Nie oszukujmy się - od samego początku można się domyślić, że ojciec uratuje córkę, przy okazji całemu światu udowadniając, jakim jest badassem. I tak faktycznie się dzieje... Czy mi się podobało? Cóż, dla mnie całość jest nieco zbyt naiwna i przewidywalna, ale to dobre kino akcji, które można obejrzeć w ramach odstresowania się - ja osobiście oglądałam dzień przed kolokwium, kiedy mój mózg wyłączył się na stałe.
Jakiś czas temu rozmawiałyśmy z przyjaciółkami o aktorach i jedna z nich wspomniała o tym, że jej zdaniem Liam Neeson to aktor jednej twarzy - owszem, jego role są dobre, ale praktycznie zawsze ma tę samą minę. Oglądając "Uprowadzoną" chyba wyjątkowo mocno skupiłam się na tej teorii, ale mimo to nie umiem jej ani potwierdzić, ani zaprzeczyć! Jego aktorstwo wydaje mi się dobre, jego rola przekonująca, a on sam wzbudza we mnie pozytywne uczucia - czego więcej chcieć? Choć jego postać jest moralnie raczej dwuznaczna (no kurde, facet lata po Paryżu, strzela do ludzi, zasadniczo nie obchodzi go nikt, poza jego córką!) to sam aktor raczej zapisuje się tu na plus. Reszta wypada już raczej co najwyżej przyzwoicie - Grace jest obecna przez pierwsze dwadzieścia minut, a Janssen jeszcze mniej (poza tym, za tą ostatnią nie przepadam od czasów "X-man" i nie jestem w stanie tej niechęci niczym pokonać), a ich występy raczej nie zapisują się szczególnie w pamięci - mogłyby zostać zastąpione przez dosłownie każdą inną aktorkę i nie odczułabym w ogóle różnicy.
Dlaczego wcześniej napisała, że film jest naiwny? Cóż, chyba wszystkie filmy na zasadzie "były agent służb walczy o sprawiedliwość" takie są, nie sądzicie? Główny bohater, mimo kilku lat na emeryturze, wciąż jest w doskonałej formie, wyprowadza w pole policję, mafię, wszystkich. Jego strzały nigdy nie chybiają, on sam w prawie magiczny sposób zdobywa informacje i ogólnie jego geniusz aż się wylewa z ekranu. To jednak wada całego gatunku, więc jakoś nie uczyniło to całej produkcji gorszą - zwłaszcza, że sceny walki wypadają całkiem nieźle, akcja ma dobre tempo, a uczucie bohatera do córki jest na tyle urocze, że nawet właściwie chcemy, żeby zwyciężył i by wszystko dobrze się skończyło. Tak więc całość prezentuje się może nieco sztampowo, ale w gruncie rzeczy efektownie i odmóżdżająco.
Tym samym rozpoczęłam właśnie nowy typ etykiet - jako, że na świecie wiele jest serii filmowych będą one spinane jedną etykietą, dzięki której łatwiej będzie wam znaleźć konkretne posty. Kolejne recenzje filmów z cyklu "Uprowadzona" już niedługo! Dajcie znać, jakie wy mieliście odczucia po tym filmie i czy znacie może tego typu produkcje, które wyłamują się z naiwnej formy!
Bryan (Liam Neeson) jest byłym agentem CIA. Aktualnie jednak skupia się głównie na utrzymaniu kontaktu z córką Kim (Maggie Grace), którą wychowuje jego była żona Lenore (Famke Janssen) z nowym mężem. Kiedy dziewczyna prosi go o zgodę na wyjazd do Paryża jest bardzo sceptyczny, ale po długich namowach zgadza się. Jednak wyjazd nie jest tak bezpieczny, jak wydawało się to nastolatce - do ich mieszkania włamują się mężczyźni, którzy porywają ją i jej przyjaciółkę. Jedyna nadzieja w Bryanie, który słyszał wszystko przez telefon...
Fabuła filmu nie należy do szczególnie skomplikowanych i właściwie nie mamy tu do czynienia z żadną zagadką. Bryan od razu dowiaduje się kto i w jakim celu uprowadził jego córkę, tak więc nie ma tu tropienia czy powolnego rozwijania wątku. Dlatego zdecydowanym plusem całości jest jej długość - półtorej godziny to czas akurat odpowiedni na przedstawienie całej historii, gdyby to trwało trochę dłużej to chyba byłoby już za bardzo rozwleczone. Akcja toczy się wartko, więc choć nie ma żadnego momentu zaskoczenia (przynajmniej ja go nie doświadczyłam) film wciąż przyciąga uwagę. Nie oszukujmy się - od samego początku można się domyślić, że ojciec uratuje córkę, przy okazji całemu światu udowadniając, jakim jest badassem. I tak faktycznie się dzieje... Czy mi się podobało? Cóż, dla mnie całość jest nieco zbyt naiwna i przewidywalna, ale to dobre kino akcji, które można obejrzeć w ramach odstresowania się - ja osobiście oglądałam dzień przed kolokwium, kiedy mój mózg wyłączył się na stałe.
Jakiś czas temu rozmawiałyśmy z przyjaciółkami o aktorach i jedna z nich wspomniała o tym, że jej zdaniem Liam Neeson to aktor jednej twarzy - owszem, jego role są dobre, ale praktycznie zawsze ma tę samą minę. Oglądając "Uprowadzoną" chyba wyjątkowo mocno skupiłam się na tej teorii, ale mimo to nie umiem jej ani potwierdzić, ani zaprzeczyć! Jego aktorstwo wydaje mi się dobre, jego rola przekonująca, a on sam wzbudza we mnie pozytywne uczucia - czego więcej chcieć? Choć jego postać jest moralnie raczej dwuznaczna (no kurde, facet lata po Paryżu, strzela do ludzi, zasadniczo nie obchodzi go nikt, poza jego córką!) to sam aktor raczej zapisuje się tu na plus. Reszta wypada już raczej co najwyżej przyzwoicie - Grace jest obecna przez pierwsze dwadzieścia minut, a Janssen jeszcze mniej (poza tym, za tą ostatnią nie przepadam od czasów "X-man" i nie jestem w stanie tej niechęci niczym pokonać), a ich występy raczej nie zapisują się szczególnie w pamięci - mogłyby zostać zastąpione przez dosłownie każdą inną aktorkę i nie odczułabym w ogóle różnicy.
Dlaczego wcześniej napisała, że film jest naiwny? Cóż, chyba wszystkie filmy na zasadzie "były agent służb walczy o sprawiedliwość" takie są, nie sądzicie? Główny bohater, mimo kilku lat na emeryturze, wciąż jest w doskonałej formie, wyprowadza w pole policję, mafię, wszystkich. Jego strzały nigdy nie chybiają, on sam w prawie magiczny sposób zdobywa informacje i ogólnie jego geniusz aż się wylewa z ekranu. To jednak wada całego gatunku, więc jakoś nie uczyniło to całej produkcji gorszą - zwłaszcza, że sceny walki wypadają całkiem nieźle, akcja ma dobre tempo, a uczucie bohatera do córki jest na tyle urocze, że nawet właściwie chcemy, żeby zwyciężył i by wszystko dobrze się skończyło. Tak więc całość prezentuje się może nieco sztampowo, ale w gruncie rzeczy efektownie i odmóżdżająco.
Tym samym rozpoczęłam właśnie nowy typ etykiet - jako, że na świecie wiele jest serii filmowych będą one spinane jedną etykietą, dzięki której łatwiej będzie wam znaleźć konkretne posty. Kolejne recenzje filmów z cyklu "Uprowadzona" już niedługo! Dajcie znać, jakie wy mieliście odczucia po tym filmie i czy znacie może tego typu produkcje, które wyłamują się z naiwnej formy!
poniedziałek, 20 marca 2017
"Piękna i Bestia", czyli tak to się właśnie robi!
Stało się moi drodzy! Mamy to! W piątek doczekałam się premiery "Pięknej i Bestii" z Emmą Watson i Danem Stevensem w rolach tytułowych. Tym samym rozpoczynam nową etykietę Aktorski Disney, do której należeć będą filmy Disneya, będące adaptacją oryginalnych bajek - nie, nie mam ochoty bawić się w oglądanie "Nie wierzcie bliźniaczkom" czy "Wendy Wu". Kategoria nie będzie zbyt obszerna, ale po piątkowym seansie liczę na to, że takich filmów jeszcze trochę powstanie i będą na równie dobrym poziomie.
Przede wszystkim z jednej strony bardzo się cieszyłam na myśl o tym filmie, ale z drugiej bałam się równie mocno - bałam się, że historia, którą kocham, zostanie zbrukana i przejechana, jak to się stało w "Maleficent". W pewnym sensie cieszę się, że Disney robi aktorskie wersje swoich opowieści - to szansa, aby dorośli widzowie wrócili do swojego dzieciństwa, ale też daje to możliwość podsunięcia tej historii nowemu pokoleniu, przyzwyczajonego już do efektów komputerowych, a odwykłego od zwykłych rysunkowych cudów. Jednak nieco mi żal, że idą w tę stronę, a coraz mniej powstaje oryginalnych, nowych historii w animowanej wersji. Jestem więc totalnie rozdarta i z takim to nastawieniem szłam na film - oczekiwania miałam ogromne, przyznaję to od razu. Wszystko mnie tylko nakręcało - zwiastuny, kolejne sceny, które można było obejrzeć w internecie, zdjęcia kostiumów i scenografii - tak więc wymagałam czegoś dopracowanego w każdym calu, spodziewałam się po prostu arcydzieła.
Nie będę się rozpisywać co do historii, bo każdy ją zna - Bella jest niezrozumianą dziewczyną, która pragnie więcej, poświęca się i zastępuje ojca w więzieniu u groźnej Bestii i stopniowo poznaje go bliżej, by w końcu się zakochać ze wzajemnością. Z przyjemnością śpieszę uspokoić wszystkich fanów - nie ma właściwie znaczących zmian w fabule, wszystko odwzorowane jest niezwykle wiernie i dokładnie. Nie jest to jednak nudna powtórka z rozrywki, ponieważ film postanowił skorzystać z tego, że trwa pół godziny dłużej niż wersja animowana i zaserwował nam niezwykle ciekawe rozwinięcia praktycznie każdej postaci! Jako, że to ważna część filmu dziś recenzja w nieco innej formie.
Bella zawsze była jedną z tych bohaterek Disneya, których... Nie dało się nie lubić. Uparta, dobra, kochana, uprzejma, chcąca więcej niż mogła mieć - była ucieleśnieniem młodej kobiety, targanej najróżniejszymi emocjami. Tutaj nic się nie zmieniło - to wciąż jest właśnie ta Bella, którą tak kochałam jako dziecko. Dodatkowo rozwinięto jeszcze bardziej jej postać, dodano tęsknotę za matką, pogłębiono relację z ojcem. Wiem, że część osób niezbyt pozytywnie przyjęła Emmę Watson w tej roli, ale szczerze mówiąc, to dla mnie wypada bardzo naturalnie w tej roli i nie przeszkadzała, nie irytowała. Jej kostiumy są urocze, choć muszę przyznać, że te codzienne są chyba odrobinę zbyt podobne do siebie - w bajce Bella przebiera w licznych sukniach, tutaj ogranicza się do zaledwie dwóch czy trzech (albo są do siebie tak podobne, że ja to tak odebrała). Przede wszystkim jednak urzekła mnie naturalność tej postaci - ona się złości, cieszy, czasem traci cierpliwość, potrafi mieć wyrzuty sumienia, ma momenty zawahania, w których kwestionuje własne wartości i postępowanie. I to jest po prostu idealne, to sprawia, że całkowicie kupuję tę kreację, chłonę ją całą sobą! Nie jest tak przesłodzona jak Kopciuszek, ani tak nijaka jak Aurora (mówię cały czas o wersjach aktorskich!), dużo łatwiej ją polubić.
Moim zdaniem chyba najbardziej na rozbudowie charakteru zyskał Bestia. Jak go zobaczyłam w zwiastunie to było mi... Dziwnie? Musiałam się przyzwyczaić do tego projektu i chwilę mi to zajęło, ale już pod koniec filmu całkiem miło mi się patrzyło na tę wersję. Chyba już nawet jestem w stanie go zaakceptować - w gruncie rzeczy jest całkiem przyjemny, a nawet jeśli trochę się różni od oryginalnego to nie ma co oczekiwać, że wszystko zostanie takie samo, prawda? Wracając do charakteru - Bestia otrzymuje swoją własną historię, która ma wyjaśnić, skąd wzięła się taka, a nie inna osobowość. I powiem wam, że to naprawdę działa - przez to postać staje się realniejsza, nie jest po prostu nadętym dzieciakiem, tylko... Nadętym dzieciakiem, które ma powód. A to naprawdę dużo daje. Podoba mi się też podkreślenie jego manier - kurcze, w końcu to książę, jego wykształcenie musiało być staranne i dokładne, tak więc kiedy nagle okazuje się, że zna się na literaturze, sztuce czy tańcu... No cóż, to też wpływa na jego relację z Bellą, która moim zdaniem jest tutaj nawet lepiej dopracowana niż ta bajkowa - mamy więcej czasu by obserwować ich rozmowy, słuchać tego, jak się poznają, jak odkrywają, że mają ze sobą dużo więcej wspólnego, niż można by podejrzewać - i to jest cudowne, absolutnie genialnie rozegrane. Ich uczucie nie pojawia się znikąd tylko stopniowo ewoluuje od nici porozumienia, przez przyjaźń, aż do miłości. Fantastyczny zabieg, jestem naprawdę pod wrażeniem tego, jak to zgrabnie wyszło, bez zbytniej dramaturgii i łzawości. Dan Stevens zrobił naprawdę kawał dobrej roboty - przyznaję, że jest to moje pierwsze zetknięcie się z tym aktorem, ale po tym co zobaczyłam naprawdę pragnę więcej, może teraz tylko bez masy efektów komputerowych nałożonych na niego.
Jednak prawdziwymi perełkami są postaci drugoplanowe. Tu królują Luke Evans, który moim zdaniem urodził się, by zagrać Gastona i Josh Gad w roli Le Fou - obaj są świetnie dopasowani do swoich bohaterów, z jednej strony są zabawni, ale też mają swoją głębię. Gaston jest chyba nawet bardziej przerażający niż w bajce - na początku jawi się jako niegroźny egocentryk, potem jednak ukazuje nam swoją drugą twarz, pełną okrucieństwa. Zaś Le Fou... Cóż, internet zawrzał, kiedy świat obiegła oficjalna informacja na temat jego homoseksualnej orientacji. Wszystkim, którym to potencjalnie może przeszkadzać, śpieszę donieść, że kompletnie nie macie się czego obawiać - owszem, wątek jest dość czytelny, ale równocześnie zabawnie przedstawiony, a sama fascynacja Gastonem zrozumiała i pokazana nienachalnie. Poza tym bardzo ciekawie się obserwuje, jak Le Fou zdaje sobie sprawę, że obiekt jego zauroczenia nie jest tak idealny, jakim go widział... Uważam, że to tylko dodatkowy smaczek w tym filmie, pozwala nam poznać postaci z innej strony i pogłębić ich charakter.
Ogromnie podobała mi się także służba zamkowa - Trybik i Płomyk zawsze są cudowni i także tutaj tak było. Trochę mniej podobała mi się pani Imbryk, ale to chyba dlatego, że wciąż nie mogę się przekonać do modelu jej postaci - wydaje mi się... Bo ja wiem, nie pasujący do reszty? Spójrzcie tylko - zarówno Trybik, jak i Płomyk mają niesamowitą liczbę szczegółów, są właściwie małymi dziełami sztuki, zaś pani Imbryk...? Zawiodłam się szczerze mówiąc, a jej twarz z boku drażniła mnie okrutnie. Nie zmienia to jednak faktu, że dalej bardzo cenię tę postać - jej matczyna postawa wobec Bestii jest po prostu urocza. Większej roli doczekali się też miotełka Puf Puf i Maurycy (w tej roli Kevin Kline) - obydwoje zyskali swój własny ładunek emocjonalny, który sprawia, że nie sposób ich nie lubić, a Maurycy jeszcze bardziej podbija serca miłością do córki i geniuszem, wszak w filmie jest prawdziwym artystą, a nie jedynie szalonym wynalazcą. To nie wszystkie postaci drugoplanowe, ale nie chcę zdradzać wam zbyt wiele - w każdym razie uwierzcie, że dla nich również warto obejrzeć ten film.
Uf, przebrnęliśmy przez postaci i obsadę! Wybaczcie, że nie pojawiają się nazwiska aktorów, którzy podkładali głosy pod służbę, ale niestety... Cóż, powiedzmy, że kina mnie nienawidzą i seans z napisami był o nieludzkiej porze, tak więc wybrałam się na wersję z polskim dubbingiem. I wiecie co? Naprawdę nie było tak źle, jak się spodziewałam - głosy są dobrze dopasowane (chyba jedynie Bella brzmiała momentami trochę beznamiętnie), żarty językowe ciągle wypadają zabawnie i interesująco. Głosy w piosenkach są prześliczne i choć ich teksty różnią się od oryginalnych słów polskich to ciągle doskonale oddają treść. Z tego, co wyczytałam z wywiadu z Agnieszką Tomicką, która była kierownikiem muzycznym polskiej wersji językowej, piosenki zostały napisane na nowo ze względu na inny sposób śpiewania, często inaczej położone akcenty i nieznaczne zmiany w linii melodycznej - to wszystko utrudniało zaśpiewanie znanych nam tekstów, byłyby one nienaturalnie rozwleczone i niedopasowane w czasie, stąd decyzja o ich zmianie. Jasne, że mam niezwykły sentyment do oryginału, ale tutaj również nie narzekam, bo wszystko brzmi naprawdę ślicznie.
Skoro było o polskim dubbingu pozwólcie, że zatrzymam się jeszcze chwilę nad muzyką. Jest... Cóż, absolutnie idealna. Czego się spodziewać, skoro zajął się nią sam Alan Menken (czterokrotny zdobywca Oscara, twórca muzyki m.in. do "Dzwonnika z Notre Dame", "Pocahontas", czy chociażby właśnie oryginalnej "Pięknej i Bestii")? Jestem zachwycona, że film poszedł właśnie w stronę odwzorowania ścieżki dźwiękowej z animacji i choć jest kilka różnic, to są one kosmetyczne. Pojawia się za to kilka nowych piosenek, które idealnie wkomponowują się w znaną nam całość i są fantastycznym jej dopełnieniem. W tej materii nie mam filmowi absolutnie nic do zarzucenia.
Wiecie, co jeszcze sprawia, że film jest istną ucztą dla oczu? Scenografia, zdjęcia i kostiumy. Tak, łączę te rzeczy niejako w jedno, bo nie umiem rozgraniczyć, co podobało mi się najbardziej - wszystko razem stworzyło doskonałe widowisko, będące ucztą dla zmysłów. Wnętrza zamku są przepiękne, pełne przepychu i elegancji, a słynna biblioteka wypada po prostu nieziemsko! Krajobrazy i sposób ich pokazania zapiera dech w piersiach, chłonęłam je całą sobą. O kostiumach Belli już pisałam, jednak nie ona jedna przecież je ma - stroje Bestii czy Gastona są cudowne, nawet wieśniacy są dzięki nim dużo bardziej żywi i realistyczni.
Czy jednak nie ma absolutnie niczego, co byłoby dla mnie wadą? No cóż, nie ma tak dobrze, niestety. Tak jak homoseksualizm Le Fou przyjęłam bez problemu, tak niestety, ale drażni mnie wpychanie czarnoskórych aktorów... Wszędzie! I nie obchodzi mnie, że byli częścią służby, naprawdę czy nie możemy się obyć bez tej poprawności politycznej? Nie czepiam się okresu historycznego, w którym rozgrywa się opowieść, bo jest on właściwie nieznany i możemy jedynie snuć domysły w tej kwestii, ale mam wrażenie, że ostatnio żaden film nie ma prawa dostać się do kin, jeżeli nie ma tam chociaż jednego czarnoskórego aktora. Kurcze, zróbcie aktorską wersję "Księżniczki i żaby" - tam Afroamerykanie będą jak najbardziej na miejscu, ale nie wpychajcie ich na siłę, byle byli i nikt się nie czepił, bo zabieg ten budzi we mnie lekkie poczucie zażenowania. Dlaczego nikt nie czuje potrzeby pokazywania na ekranie Azjatów?!
Podsumowując już ostatecznie - to był naprawdę piękny film, który podbił moje serce całkowicie i zupełnie. Prawdopodobnie zmuszę swojego chłopaka do obejrzenia tego ze mną, pewnie tym razem z napisami, aby posłuchać Ewana McGregora (Płomyk), Emmy Thompson (pani Imbryk) czy Iana McKellena (Trybik) i ocenić ich wkład w to cudowne widowisko. Wszystkim gorąco polecam i przyznam szczerze, że obudziła się we mnie nadzieja na kolejne świetne filmy live-action - a są przecież zapowiedzi "Dumbo" czy "Mulan". Jeśli widzieliście "Piękną i Bestię" to koniecznie podzielcie się ze mną swoimi wrażeniami - co wam się podobało, co może nieco mniej, co zrobiło na was największe wrażenie? Jak oceniacie adaptację, jak przyjęliście piosenki? Ciekawa jestem, czy tylko ja jestem tak zachwycona!
Trzymajcie się ciepło!
Ps. Gratuluję dotarcia do końca xD!
Przede wszystkim z jednej strony bardzo się cieszyłam na myśl o tym filmie, ale z drugiej bałam się równie mocno - bałam się, że historia, którą kocham, zostanie zbrukana i przejechana, jak to się stało w "Maleficent". W pewnym sensie cieszę się, że Disney robi aktorskie wersje swoich opowieści - to szansa, aby dorośli widzowie wrócili do swojego dzieciństwa, ale też daje to możliwość podsunięcia tej historii nowemu pokoleniu, przyzwyczajonego już do efektów komputerowych, a odwykłego od zwykłych rysunkowych cudów. Jednak nieco mi żal, że idą w tę stronę, a coraz mniej powstaje oryginalnych, nowych historii w animowanej wersji. Jestem więc totalnie rozdarta i z takim to nastawieniem szłam na film - oczekiwania miałam ogromne, przyznaję to od razu. Wszystko mnie tylko nakręcało - zwiastuny, kolejne sceny, które można było obejrzeć w internecie, zdjęcia kostiumów i scenografii - tak więc wymagałam czegoś dopracowanego w każdym calu, spodziewałam się po prostu arcydzieła.
Nie będę się rozpisywać co do historii, bo każdy ją zna - Bella jest niezrozumianą dziewczyną, która pragnie więcej, poświęca się i zastępuje ojca w więzieniu u groźnej Bestii i stopniowo poznaje go bliżej, by w końcu się zakochać ze wzajemnością. Z przyjemnością śpieszę uspokoić wszystkich fanów - nie ma właściwie znaczących zmian w fabule, wszystko odwzorowane jest niezwykle wiernie i dokładnie. Nie jest to jednak nudna powtórka z rozrywki, ponieważ film postanowił skorzystać z tego, że trwa pół godziny dłużej niż wersja animowana i zaserwował nam niezwykle ciekawe rozwinięcia praktycznie każdej postaci! Jako, że to ważna część filmu dziś recenzja w nieco innej formie.
Bella zawsze była jedną z tych bohaterek Disneya, których... Nie dało się nie lubić. Uparta, dobra, kochana, uprzejma, chcąca więcej niż mogła mieć - była ucieleśnieniem młodej kobiety, targanej najróżniejszymi emocjami. Tutaj nic się nie zmieniło - to wciąż jest właśnie ta Bella, którą tak kochałam jako dziecko. Dodatkowo rozwinięto jeszcze bardziej jej postać, dodano tęsknotę za matką, pogłębiono relację z ojcem. Wiem, że część osób niezbyt pozytywnie przyjęła Emmę Watson w tej roli, ale szczerze mówiąc, to dla mnie wypada bardzo naturalnie w tej roli i nie przeszkadzała, nie irytowała. Jej kostiumy są urocze, choć muszę przyznać, że te codzienne są chyba odrobinę zbyt podobne do siebie - w bajce Bella przebiera w licznych sukniach, tutaj ogranicza się do zaledwie dwóch czy trzech (albo są do siebie tak podobne, że ja to tak odebrała). Przede wszystkim jednak urzekła mnie naturalność tej postaci - ona się złości, cieszy, czasem traci cierpliwość, potrafi mieć wyrzuty sumienia, ma momenty zawahania, w których kwestionuje własne wartości i postępowanie. I to jest po prostu idealne, to sprawia, że całkowicie kupuję tę kreację, chłonę ją całą sobą! Nie jest tak przesłodzona jak Kopciuszek, ani tak nijaka jak Aurora (mówię cały czas o wersjach aktorskich!), dużo łatwiej ją polubić.
Moim zdaniem chyba najbardziej na rozbudowie charakteru zyskał Bestia. Jak go zobaczyłam w zwiastunie to było mi... Dziwnie? Musiałam się przyzwyczaić do tego projektu i chwilę mi to zajęło, ale już pod koniec filmu całkiem miło mi się patrzyło na tę wersję. Chyba już nawet jestem w stanie go zaakceptować - w gruncie rzeczy jest całkiem przyjemny, a nawet jeśli trochę się różni od oryginalnego to nie ma co oczekiwać, że wszystko zostanie takie samo, prawda? Wracając do charakteru - Bestia otrzymuje swoją własną historię, która ma wyjaśnić, skąd wzięła się taka, a nie inna osobowość. I powiem wam, że to naprawdę działa - przez to postać staje się realniejsza, nie jest po prostu nadętym dzieciakiem, tylko... Nadętym dzieciakiem, które ma powód. A to naprawdę dużo daje. Podoba mi się też podkreślenie jego manier - kurcze, w końcu to książę, jego wykształcenie musiało być staranne i dokładne, tak więc kiedy nagle okazuje się, że zna się na literaturze, sztuce czy tańcu... No cóż, to też wpływa na jego relację z Bellą, która moim zdaniem jest tutaj nawet lepiej dopracowana niż ta bajkowa - mamy więcej czasu by obserwować ich rozmowy, słuchać tego, jak się poznają, jak odkrywają, że mają ze sobą dużo więcej wspólnego, niż można by podejrzewać - i to jest cudowne, absolutnie genialnie rozegrane. Ich uczucie nie pojawia się znikąd tylko stopniowo ewoluuje od nici porozumienia, przez przyjaźń, aż do miłości. Fantastyczny zabieg, jestem naprawdę pod wrażeniem tego, jak to zgrabnie wyszło, bez zbytniej dramaturgii i łzawości. Dan Stevens zrobił naprawdę kawał dobrej roboty - przyznaję, że jest to moje pierwsze zetknięcie się z tym aktorem, ale po tym co zobaczyłam naprawdę pragnę więcej, może teraz tylko bez masy efektów komputerowych nałożonych na niego.
Jednak prawdziwymi perełkami są postaci drugoplanowe. Tu królują Luke Evans, który moim zdaniem urodził się, by zagrać Gastona i Josh Gad w roli Le Fou - obaj są świetnie dopasowani do swoich bohaterów, z jednej strony są zabawni, ale też mają swoją głębię. Gaston jest chyba nawet bardziej przerażający niż w bajce - na początku jawi się jako niegroźny egocentryk, potem jednak ukazuje nam swoją drugą twarz, pełną okrucieństwa. Zaś Le Fou... Cóż, internet zawrzał, kiedy świat obiegła oficjalna informacja na temat jego homoseksualnej orientacji. Wszystkim, którym to potencjalnie może przeszkadzać, śpieszę donieść, że kompletnie nie macie się czego obawiać - owszem, wątek jest dość czytelny, ale równocześnie zabawnie przedstawiony, a sama fascynacja Gastonem zrozumiała i pokazana nienachalnie. Poza tym bardzo ciekawie się obserwuje, jak Le Fou zdaje sobie sprawę, że obiekt jego zauroczenia nie jest tak idealny, jakim go widział... Uważam, że to tylko dodatkowy smaczek w tym filmie, pozwala nam poznać postaci z innej strony i pogłębić ich charakter.
Ogromnie podobała mi się także służba zamkowa - Trybik i Płomyk zawsze są cudowni i także tutaj tak było. Trochę mniej podobała mi się pani Imbryk, ale to chyba dlatego, że wciąż nie mogę się przekonać do modelu jej postaci - wydaje mi się... Bo ja wiem, nie pasujący do reszty? Spójrzcie tylko - zarówno Trybik, jak i Płomyk mają niesamowitą liczbę szczegółów, są właściwie małymi dziełami sztuki, zaś pani Imbryk...? Zawiodłam się szczerze mówiąc, a jej twarz z boku drażniła mnie okrutnie. Nie zmienia to jednak faktu, że dalej bardzo cenię tę postać - jej matczyna postawa wobec Bestii jest po prostu urocza. Większej roli doczekali się też miotełka Puf Puf i Maurycy (w tej roli Kevin Kline) - obydwoje zyskali swój własny ładunek emocjonalny, który sprawia, że nie sposób ich nie lubić, a Maurycy jeszcze bardziej podbija serca miłością do córki i geniuszem, wszak w filmie jest prawdziwym artystą, a nie jedynie szalonym wynalazcą. To nie wszystkie postaci drugoplanowe, ale nie chcę zdradzać wam zbyt wiele - w każdym razie uwierzcie, że dla nich również warto obejrzeć ten film.
Uf, przebrnęliśmy przez postaci i obsadę! Wybaczcie, że nie pojawiają się nazwiska aktorów, którzy podkładali głosy pod służbę, ale niestety... Cóż, powiedzmy, że kina mnie nienawidzą i seans z napisami był o nieludzkiej porze, tak więc wybrałam się na wersję z polskim dubbingiem. I wiecie co? Naprawdę nie było tak źle, jak się spodziewałam - głosy są dobrze dopasowane (chyba jedynie Bella brzmiała momentami trochę beznamiętnie), żarty językowe ciągle wypadają zabawnie i interesująco. Głosy w piosenkach są prześliczne i choć ich teksty różnią się od oryginalnych słów polskich to ciągle doskonale oddają treść. Z tego, co wyczytałam z wywiadu z Agnieszką Tomicką, która była kierownikiem muzycznym polskiej wersji językowej, piosenki zostały napisane na nowo ze względu na inny sposób śpiewania, często inaczej położone akcenty i nieznaczne zmiany w linii melodycznej - to wszystko utrudniało zaśpiewanie znanych nam tekstów, byłyby one nienaturalnie rozwleczone i niedopasowane w czasie, stąd decyzja o ich zmianie. Jasne, że mam niezwykły sentyment do oryginału, ale tutaj również nie narzekam, bo wszystko brzmi naprawdę ślicznie.
Skoro było o polskim dubbingu pozwólcie, że zatrzymam się jeszcze chwilę nad muzyką. Jest... Cóż, absolutnie idealna. Czego się spodziewać, skoro zajął się nią sam Alan Menken (czterokrotny zdobywca Oscara, twórca muzyki m.in. do "Dzwonnika z Notre Dame", "Pocahontas", czy chociażby właśnie oryginalnej "Pięknej i Bestii")? Jestem zachwycona, że film poszedł właśnie w stronę odwzorowania ścieżki dźwiękowej z animacji i choć jest kilka różnic, to są one kosmetyczne. Pojawia się za to kilka nowych piosenek, które idealnie wkomponowują się w znaną nam całość i są fantastycznym jej dopełnieniem. W tej materii nie mam filmowi absolutnie nic do zarzucenia.
Wiecie, co jeszcze sprawia, że film jest istną ucztą dla oczu? Scenografia, zdjęcia i kostiumy. Tak, łączę te rzeczy niejako w jedno, bo nie umiem rozgraniczyć, co podobało mi się najbardziej - wszystko razem stworzyło doskonałe widowisko, będące ucztą dla zmysłów. Wnętrza zamku są przepiękne, pełne przepychu i elegancji, a słynna biblioteka wypada po prostu nieziemsko! Krajobrazy i sposób ich pokazania zapiera dech w piersiach, chłonęłam je całą sobą. O kostiumach Belli już pisałam, jednak nie ona jedna przecież je ma - stroje Bestii czy Gastona są cudowne, nawet wieśniacy są dzięki nim dużo bardziej żywi i realistyczni.
Czy jednak nie ma absolutnie niczego, co byłoby dla mnie wadą? No cóż, nie ma tak dobrze, niestety. Tak jak homoseksualizm Le Fou przyjęłam bez problemu, tak niestety, ale drażni mnie wpychanie czarnoskórych aktorów... Wszędzie! I nie obchodzi mnie, że byli częścią służby, naprawdę czy nie możemy się obyć bez tej poprawności politycznej? Nie czepiam się okresu historycznego, w którym rozgrywa się opowieść, bo jest on właściwie nieznany i możemy jedynie snuć domysły w tej kwestii, ale mam wrażenie, że ostatnio żaden film nie ma prawa dostać się do kin, jeżeli nie ma tam chociaż jednego czarnoskórego aktora. Kurcze, zróbcie aktorską wersję "Księżniczki i żaby" - tam Afroamerykanie będą jak najbardziej na miejscu, ale nie wpychajcie ich na siłę, byle byli i nikt się nie czepił, bo zabieg ten budzi we mnie lekkie poczucie zażenowania. Dlaczego nikt nie czuje potrzeby pokazywania na ekranie Azjatów?!
Podsumowując już ostatecznie - to był naprawdę piękny film, który podbił moje serce całkowicie i zupełnie. Prawdopodobnie zmuszę swojego chłopaka do obejrzenia tego ze mną, pewnie tym razem z napisami, aby posłuchać Ewana McGregora (Płomyk), Emmy Thompson (pani Imbryk) czy Iana McKellena (Trybik) i ocenić ich wkład w to cudowne widowisko. Wszystkim gorąco polecam i przyznam szczerze, że obudziła się we mnie nadzieja na kolejne świetne filmy live-action - a są przecież zapowiedzi "Dumbo" czy "Mulan". Jeśli widzieliście "Piękną i Bestię" to koniecznie podzielcie się ze mną swoimi wrażeniami - co wam się podobało, co może nieco mniej, co zrobiło na was największe wrażenie? Jak oceniacie adaptację, jak przyjęliście piosenki? Ciekawa jestem, czy tylko ja jestem tak zachwycona!
Trzymajcie się ciepło!
Ps. Gratuluję dotarcia do końca xD!
sobota, 11 marca 2017
"Wróg u bram" czyli potęga propagandy
Rok 1942, Stalingrad - zgodnie z rozkazem do obrony miasta zostają zwiezieni żołnierze z całego kraju. Bez wyszkolenia, bez sprzętu są jedynie mięsem rzuconym Niemcom, którzy szturmują z powodzeniem kolejne radzieckie miasto. Postawieni pomiędzy młotem a kowadłem mają świadomość, że zginą - jeśli nie od wrogich kul to od pocisków NKWD. Jednym z nich jest Wasilij Zajcew (Jude Law) - młody pasterz z Uralu, świetny strzelec, który ratuje życie swoje i komisarza Daniłowa (Joseph Fiennes), kiedy udaje mu się zabić niemieckich oficerów. Daniłow rozpoczyna propagandową kampanię, w wyniku której Zajcew wyrasta na bohatera, stając się ikoną nadziei dla żołnierzy. Zostaje też wcielony do jednostki snajperskiej, a jego przeciwnikiem staje się major König (Ed Harris) - wybitny niemiecki strzelec...
Przede wszystkim przyznaję, że musiałam mieć małe wprowadzenie historyczne, co do tła opowieści, ale bardzo się przydało w zrozumieniu tragizmu radzieckich żołnierzy - faktycznie, jak tu walczyć, jak w sobie znaleźć odwagę i nadzieję, kiedy biegli bez broni, a za odwrót byli rozstrzeliwani? Nie dziwi mnie więc też, że władze radzieckie szukały sposobu, aby jakkolwiek zachęcić ludzi do walki, a przynajmniej powstrzymać ich przed ucieczką. Historia Zajcewa była idealnym materiałem - młody mężczyzna z nizin społecznych, wychowany przez dziadka, ot, obywatel, z którym każdy mógł się utożsamić. Dawał nadzieję na lepszą przyszłość, stał się ikoną i bohaterem narodowym. Daniłow stworzył kogoś, kto tak naprawdę nie istniał i manipulował faktami jak mu było wygodnie. Film dość zgrabnie porusza temat propagandy, zazdrości (obaj mężczyźni, początkowo przyjaciele, po jakimś czasie zaczynają rywalizować o piękną Tanię - w tej roli Rachel Weisz) nie narzucając widzowi tego, jak ma odbierać którąkolwiek z postaci. Chyba najbardziej jednak spodobał mi się wątek "pojedynku" między Zajcewem a Königiem - pasterz kontra major, Rosjanin przeciwko Niemcowi. Dzieli ich wszystko, a jednak obaj mają szacunek do siebie jako przeciwnika. Sceny, w których bawią się ze sobą, tropią i wykorzystują wszystkie swoje umiejętności, by uniknąć śmiercionośnego strzału dały mi naprawdę dużo radości i wciągały całkiem porządnie.
No dobrze, ale przecież to film wojenny, Kinomaniaczko, nie może być tak kolorowo! No i nie było... To znaczy sceny batalistyczne nawet nie nużyły mnie zbytnio, są spektakularne i całkiem dobrze przemyślane, ale niektóre ujęcia... Cóż, nie wiem, czy to kwestia tego, że źle się zestarzały, czy po prostu tak to miało być, ale sposób kręcenia z celownikiem nałożonym na kamerę doprowadzał mnie do szału! To drażniło, wyglądało źle i przede wszystkim - okropnie kiczowato.
Przede wszystkim przyznaję, że musiałam mieć małe wprowadzenie historyczne, co do tła opowieści, ale bardzo się przydało w zrozumieniu tragizmu radzieckich żołnierzy - faktycznie, jak tu walczyć, jak w sobie znaleźć odwagę i nadzieję, kiedy biegli bez broni, a za odwrót byli rozstrzeliwani? Nie dziwi mnie więc też, że władze radzieckie szukały sposobu, aby jakkolwiek zachęcić ludzi do walki, a przynajmniej powstrzymać ich przed ucieczką. Historia Zajcewa była idealnym materiałem - młody mężczyzna z nizin społecznych, wychowany przez dziadka, ot, obywatel, z którym każdy mógł się utożsamić. Dawał nadzieję na lepszą przyszłość, stał się ikoną i bohaterem narodowym. Daniłow stworzył kogoś, kto tak naprawdę nie istniał i manipulował faktami jak mu było wygodnie. Film dość zgrabnie porusza temat propagandy, zazdrości (obaj mężczyźni, początkowo przyjaciele, po jakimś czasie zaczynają rywalizować o piękną Tanię - w tej roli Rachel Weisz) nie narzucając widzowi tego, jak ma odbierać którąkolwiek z postaci. Chyba najbardziej jednak spodobał mi się wątek "pojedynku" między Zajcewem a Königiem - pasterz kontra major, Rosjanin przeciwko Niemcowi. Dzieli ich wszystko, a jednak obaj mają szacunek do siebie jako przeciwnika. Sceny, w których bawią się ze sobą, tropią i wykorzystują wszystkie swoje umiejętności, by uniknąć śmiercionośnego strzału dały mi naprawdę dużo radości i wciągały całkiem porządnie.
No dobrze, ale przecież to film wojenny, Kinomaniaczko, nie może być tak kolorowo! No i nie było... To znaczy sceny batalistyczne nawet nie nużyły mnie zbytnio, są spektakularne i całkiem dobrze przemyślane, ale niektóre ujęcia... Cóż, nie wiem, czy to kwestia tego, że źle się zestarzały, czy po prostu tak to miało być, ale sposób kręcenia z celownikiem nałożonym na kamerę doprowadzał mnie do szału! To drażniło, wyglądało źle i przede wszystkim - okropnie kiczowato.
Nie wiem, czy kiedykolwiek wspominałam, ale mam ogromną słabość do chórów. Muzyka w tym filmie mogła więc całkowicie wpasować się w moje gusta... Gdyby nie to, że w ogóle nie pasowała do obrazu na ekranie. Naprawdę, gdybym usłyszała tę ścieżkę od tak sobie to byłabym zachwycona - jednak mając ją w połączeniu z filmem było mi... Nieco dziwnie? Kiedy oglądam scenę batalistyczną, w której ludzie umierają setkami to nie chcę słyszeć czegoś, co w pierwszym momencie kojarzy mi się z "Anastasią"!
Co o aktorach? Cóż, najbardziej na plus kreacja Eda Harrisa - zapada w pamięć, świetnie spisuje się w roli eleganckiego majora z zasadami. Jude Law też pozytywnie, reszta... No cóż, raczej bez szału, zarówno Fiennes jak i Weisz wypadają neutralnie, bez wielkiego zapadania w pamięć. Nie sądziłam, że kiedykolwiek to powiem, ale okropnie wkurzyła mnie scena seksu - była niepotrzebna, wymuszona, a Weisz miała tam minę jakby co najmniej ją gwałcono (przepraszam, ale tak było!). Można było to zakończyć na pocałunkach, naprawdę.
Mimo wszystko seans zaliczam do udanych, małe potknięcia były, ale całość wypada nieźle. Niestety, odrobinę mi się wszystko dłużyło, ale przeżyłam, jestem więc z siebie niezwykle dumna. Może się nawet przekonam do gatunku?
Co o aktorach? Cóż, najbardziej na plus kreacja Eda Harrisa - zapada w pamięć, świetnie spisuje się w roli eleganckiego majora z zasadami. Jude Law też pozytywnie, reszta... No cóż, raczej bez szału, zarówno Fiennes jak i Weisz wypadają neutralnie, bez wielkiego zapadania w pamięć. Nie sądziłam, że kiedykolwiek to powiem, ale okropnie wkurzyła mnie scena seksu - była niepotrzebna, wymuszona, a Weisz miała tam minę jakby co najmniej ją gwałcono (przepraszam, ale tak było!). Można było to zakończyć na pocałunkach, naprawdę.
Mimo wszystko seans zaliczam do udanych, małe potknięcia były, ale całość wypada nieźle. Niestety, odrobinę mi się wszystko dłużyło, ale przeżyłam, jestem więc z siebie niezwykle dumna. Może się nawet przekonam do gatunku?
Subskrybuj:
Posty (Atom)