czwartek, 28 września 2017

"Lego Batman: Film" czyli jak zrobić parodię za pomocą klocków

Kiedy zobaczyłam na facebooku komentarz z wyzwaniem, filmem do obejrzenia ucieszyłam się okropnie - sama mam długą listę, ale lubię porównywać moje opinie z innymi, a zawsze o to łatwiej, gdy ktoś poleci mi już obejrzany przez siebie film. Kiedy jednak zobaczyłam, że chodzi o "Lego Batman"... Cóż, mina mi trochę zrzedła. Swego czasu pamiętam dokładnie wszystkie zwiastuny i tłumy dzieciaków, które na tę produkcję przychodziły - nie była szczególnie zachęcona trailerami, więc raczej nie zamierzałam osobiście się przekonywać, ile to co cudo jest warte. Jednak cóż, słowo się rzekło, wyzwanie rzucone, muszę się wywiązać!
Batman, jak to Batman - ratuje dzień po dniu Gotham, ludzie go uwielbiają, a sam pławi się w bogactwie. Jednak jest niesamowicie samotny i boi się komukolwiek zaufać. Kiedy nowa komisarz, Barbara Gordon, chce pozbawić go jego dotychczasowej, ważnej roli, a Joker znów zaczyna coś knuć Batman musi nauczyć się, że czasem warto poprosić o pomoc i wpuścić do swojego życia kilka osób...
Jestem ostatnią osobą, która powie, że animacje przeznaczone są tylko dla dzieci, jednak ten film stał się o dziwo dla mnie nie lada wyzwaniem. Przez te 100 minut seansu co jakiś czas zadawałam sobie wciąż pytanie "ale właściwie do kogo to jest skierowane?". Bo jeśli do dzieci, to mimo wszystko jest to humor dość niskich lotów, momentami nawet nieco głupi, podteksty zdecydowanie nie dla dzieci. Do tego nawiązania do oryginalnych filmów i seriali z Batmanem, które dla najmłodszych są po prostu prostu czarną plamą. Więc może dla dorosłych? Ech... Tutaj znowu fabuła jest przewidywalna do bólu, a cukierkowa forma też raczej nie zachęca. Bezpiecznie jest więc stwierdzić, że to zwyczajnie hybryda dla rodzin z dziećmi, których pociechy gorąco pragną obejrzeć tę animację.
Pomijając jednak tę kwestię to jak oceniam cały film? Cóż, to niezbyt wymagająca rozrywka, którą postrzegam w kategoriach parodii - parodii mhrocznych opowieści o Batmanie, parodii dramatycznych (i idiotycznych) rozwiązań, które ostatnio proponuje nam DC w swoich produkcjach. I pod tym względem naprawdę świetnie się to ogląda - obśmianie tych wszystkich motywów, które przecież przejadły się już chyba wszystkim, jest po prostu genialnym rozwiązaniem. Z nostalgią patrzyłam na wszystkie nawiązania do starszych filmów czy kreskówek. Jednak to wymusza pewną schematyczność fabuły - okay, śmiejemy się z wszystkich sztamp, ale z drugiej strony by je wyśmiać sami musimy je powielić. Nie ma co więc oczekiwać wielkich zwrotów akcji, bo film można opowiedzieć właściwie go nie oglądając. Animacja jest całkiem urocza, postaci nakreślone nieco karykaturalnie (co zrozumiałe, biorąc pod uwagę charakter filmu, więc nie odbierajcie tego, jako zarzutu), niektóre dowcipy naprawdę zabawne - w gruncie rzeczy to niezły film, kiedy szuka się prostego odmóżdżacza na jesienny wieczór. Czy obejrzałabym go ponownie? Raczej nie, ale głównie dlatego, że nie porwał mnie jakoś specjalnie.

środa, 27 września 2017

"Pasażerowie" czyli kosmiczna historia miłosna

Jim (Chris Pratt) budzi się na statku, który miał dowieźć go do pozaziemskiej koloni. Problem w tym, że jego przebudzenie nastąpiło o 90 lat za wcześnie. Samotny, na pełnym luksusów statku, odnajduje rozrywkę w rozmowach z androidem Arthurem (Michael Sheen) i przesiadywaniu koło komory pięknej Aurory (Jennifer Lawrence). Kiedy kobieta się budzi ma wreszcie towarzyszkę życia. Jednak statek nie jest tak niezniszczalny, jak to się mogło wydawać, a pasażerom grozi niebezpieczeństwo.
W sumie, to dawno nie oglądałam czegoś takiego - klasycznego romansu, który toczy się jak po sznurku, dokładnie tak, jak w tysiącu filmów przed nim. Do takiego scenariusza jednak dorzucono całą garść technologii, zaplecze kosmiczne, trochę futurystycznych wnętrz i voila! Mamy dobry przepis na film. Jeśli by oglądać "Pasażerów" z pozycji fana gatunku sci-fi, to wypadają oni raczej słabo - bo w końcu te wszystkie błędy naukowe bolą nawet laika, co dopiero kogoś, kto się na tym choć odrobinę zna. Z drugiej strony film robi wrażenie efektami, które nawet w dobie komputerowych sztuczek sprawiają, że momentami dech zapiera i jedyne, co widz jest w stanie wykrztusić to ciche "wow". Przyjemnie się patrzy na piękne niebo, na spacery i tańce w kosmosie, w dodatku sam statek robi też piorunujące wrażenie - zarówno z zewnątrz jak i w środku. Czy więc nie warto zapomnieć na moment o niedoróbkach? O tym, że przecież to niemożliwe, by na statku mającym wieźć ponad 5000 osób była tylko jedna komora medyczna, a w dodatku całość była kompletnie odcięta od jakiegokolwiek dowodzenia? O tym, że totalną głupotą jest fakt, że kapsuły  nie mają żadnego alarmu? I chyba naprawdę lepiej jest pominąć milczeniem sposób, w jaki główny bohater rozwiązał problem w decydującym momencie, kiedy to zupełnie inne i mniej dramatyczne było na wyciągnięcie ręki...
Ale "Pasażerowie" to coś więcej niż niedociągnięcia i efekty specjalne. To przy okazji całkiem przyjemna historia i dobre aktorstwo. Film zbudowany właściwie na trójce bohaterów nie ma łatwego zadania - aktorzy muszą zapełnić swoistą pustkę, która jest na ekranie. I muszę przyznać, że idzie im to świetnie. Zarówno Lawrence, jak i Pratt radzą sobie doskonale i ja ani przez moment nie czułam się znudzona. Oboje mają tak ciekawe postaci, a relacja między nimi jest na tyle złożona i wciągająca, że mogłabym oglądać film opowiadający tylko i wyłącznie o nich. Dla mnie jednak najlepszych aktorem jest Micheal Sheen - zatrudnienie go do roli androida było najgenialniejszym, co zrobił Morten Tyldum jako reżyser. Ten człowiek swoją mimiką i manierą kradnie dokładnie każdą scenę, w której się znajduje i nie sposób go chyba nie pokochać. Mówiąc o obsadzie muszę wskazać jednak na zabieg, który mnie osobiście nieco zirytował - wprowadzanie postaci na siłę i na chwilę. Mowa o bohaterze granym przez Laurence'a Fishburne'a - szczerze, to nawet nie pamiętam jego imienia, właśnie tak był istotny i interesujący. Pan kapitan pojawia się tylko w celu ułatwienia wszystkiego i pchnięcia fabuły na siłę do przodu, a potem jest już niepotrzebny. Po co? Czy naprawdę nie można było rozwiązać tego twistu fabularnego inaczej? Po co mi postać, która mnie nie obchodzi, która właściwie to nie powinna też obchodzić głównych bohaterów, bo właściwie dlaczego? To strasznie tani zabieg, świadczący chyba o braku pomysłów scenarzysty i reżysera...
Ale chyba prawdziwym problemem jest tempo filmu. Dopóki historia kręci dokoła Jima i Aurory to całość wciąga i prezentuje się świetnie. Widzimy co prawda, że na statku nie wszystko jest w porządku, ale nie poświęcamy temu jakiejś specjalnej uwagi - wszak dużo ważniejszy wydaje się romans bohaterów. Potem jednak pojawia się postać Fishburne'a i wszystko odwraca się o 180 stopni - nagle najważniejsze są psujące się roboty i raporty o błędach. Od tej pory akcja znacznie przyspiesza, ale... Nie idzie to w dobrym kierunku i zdecydowanie nie w odpowiedni sposób. Wyjaśnienia są zepchnięte na margines i niedostatecznie wytłumaczone, cała akcja mocno nakierowana na dramat... Szczerze mówiąc odrobinę niepotrzebny i głupi? Wyjście z sytuacji było dużo prostsze, w dodatku ta pojedyncza kapsuła medyczna... Jedyne co dobre, to fakt, że zakończenie przynosi dużo satysfakcji... Bo jest właściwie idealne dla tej produkcji i bardzo podobało mi się przesłanie, które niosło.
Czy więc mimo tych wad "Pasażerowie" mi się podobali? Tak, to dobry film, który warto obejrzeć choć dla świetnych scenografii, efektów czy aktorów. Tylko po prostu... Trzeba przymknąć oko na pewne sprawy - uwierzcie, że naprawdę nie psują one całkowitego odbioru.

poniedziałek, 25 września 2017

"Złodziej życia" czyli nie tak znowu zaskakujący thriller

Miałam ostatnio chętkę na dobry thriller - taki, który mnie zaskoczy, trochę przestraszy, będzie miał w sobie dobrą intrygę i aktorstwo. Wymagania wysokie, nie powiem, jednak "Złodziej życia" z Angeliną Jolie zapowiadał się nieźle.
Piękna Illeana Scott (Angelina Jolie) pracująca w FBI zostaje poproszona o pomoc w sprawie kanadyjskich morderstw. Wydają się one zupełnie przypadkowe, a policja nie może znaleźć żadnych śladów, które pomogłyby w wytypowaniu jakichkolwiek podejrzanych. Kiedy pojawia się świadek (Ethan Hawke) sytuacja wydaje się poprawiać. Illeana czuje jednak, że wszystko jest o wiele bardziej skomplikowane...
Brakuje mi filmów, które działałyby na moją podświadomość, wywierały autentyczny lęk i poruszenie. Niestety, "Złodziej życia" do takich nie należy. To dość tradycyjna historia, której brakuje klimatu grozy. Przykre, bo sam pomysł wyglądał świetnie - okrutne morderstwa, zero poszlak, zero podejrzanych, można powiedzieć, że sprawa bez wyjścia. Jednak wtedy pojawia się ona - Deus ex machina, czy jak kto woli Angelina Jolie aka Illeana Scott. Widzi wszystko, wie wszystko, rozumie mordercę - dlaczego? To już nieważne widzu, nie zastanawiaj się nad tym, po prostu uwierz nam na słowo, że nasza bohaterka jest genialna. I tak mniej więcej działa ten film - coś się dzieje, trochę to nie ma sensu, jest odrobinę naciągane, ale proszę nam wierzyć, nie zagłębiać się, nie pytać, bo jeszcze odnajdziecie dziurę fabularną. A to okropnie psuje wrażenia z filmu - kiedy chcę obejrzeć thriller, oczekuję czegoś inteligentnego, co nie będzie obrażać mojej wiedzy i poziomu myślenia. Niestety, większość akcji jest sztampowa, sam "zły" za nadto aż wybitny - informacje o nim Illeana bierze z jakiejś niesamowitej czarnej dziury, bo widz właściwie nie dostaje żadnych i po raz kolejny - musi uwierzyć na słowo, że tak faktycznie jest. Jest kilka dość ciekawych motywów, jak ten z pokojem w piwnicy, ale wtedy kończą się one na jednej scenie, nie są wykorzystane w pełni i właściwie, jakby się nad tym zastanowić, to nie mają sensu. Wielkie nadzieje pokładałam w obsadzie, ale tu w sumie też spotkał mnie zawód - Hawke zwyczajnie nie pasował do granej przez siebie roli, a Jolie... Cóż, była dobra, poprawna, ale nigdy nie przestanie mnie drażnić, jak na siłę podkreśla się jej atrakcyjność. Nieważne kogo gra, musi być najbardziej ubóstwianą, najseksowniejszą kobietą w okręgu trzech stanów. To drażni, wkurza. Oglądam wszak film o sprytnej agentce FBI - jej uroda nie powinna tu być tak podkreślona. Wystarczy przypomnieć sobie "Milczenie owiec" - Clarice Starling była kobietą piękną, ale jej piękno nie było główną osią tego filmu.
Kończąc już dodam, że naprawdę jest mi przykro - nie lubię, kiedy film próbuje robić ze mnie idiotkę, a ten chyba tak chciał. Super mądra kobieta, która łapie się jak mucha na lep? Ależ proszę. Kilka wniosków wziętych z nikąd? Podane na tacy. Morderca, który zachowuje się nielogicznie, ale i tak nikt go nie może złapać? Ech... Szkoda, bo gdyby więcej czasu poświęcono na przemyślenie scenariusza, mogło wyjść całkiem nieźle. Była obsada, były dobre ujęcia i ciekawy pomysł - zabrakło po prostu dopracowania.

sobota, 23 września 2017

Remake kontratakuje! - "Oszukany" vs "Na pokuszenie"

Oj dawno nie było mnie w kinie... Kiedy więc mój chłopak zdał ostatnie egzaminy uznałam, że to świetna okazja, by trochę nadrobić i wybrać się na film, który zainteresował mnie głównie plakatem i obsadą. Dobra, może nawet nie obsadą w całości, ale osobą Nicole Kidman. "Na pokuszenie" jawiło mi się jako thriller pełen erotycznego napięcia i gry między bohaterami... I zaraz po obejrzeniu go chciałam siadać do recenzji, kiedy odkryłam, że jest to jedynie (i aż) remake filmu "Oszukany" z Clintem Eastwoodem! No cóż, nie mogłam przepuścić takiej okazji - obejrzałam i oto dwa w jednym, recenzje i porównanie!


Czasy wojny secesyjnej. W lasach Wirginii młoda pensjonariuszka szkoły dla panien zbierając grzyby znajduje rannego żołnierza Unii - kaprala Johna McBurney. Dziewczynka zabiera go ze sobą do szkoły, gdzie dyrektorka Martha i nauczycielka Edwina podejmują decyzję - mężczyzna zostanie u nich do czasu, aż nie wydobrzeje. Tak oto kapral zostaje nie lada atrakcją w tym całkowicie żeńskim świecie. Kontakty z poszczególnymi kobietami - młodszymi i starszymi - przynoszą mu rozrywkę i przyjemność, lecz... Czy warto igrać z tą, teoretycznie, słabszą płcią?
Sam zamysł filmu mnie zachwycił i porwał, szybko jednak okazało się, że oczekiwałam więcej, niż zostało mi dane. Chciałam thrillera, dostałam dramat - w porządku, bywało gorzej. Jestem przede wszystkim zachwycona oprawą wizualną obu filmów - piękne widoki, zdjęcia, kostiumy, scenografie, w dodatku gra światłem w "Na pokuszenie". Tak, tutaj nie mogę się przyczepić absolutnie do niczego. Jednak... W remake'u czegoś mi brakło. Dosadnego wydźwięku? Mocniej zarysowanych postaci? Oba filmy są bardzo subtelne, nie mówią wprost i nie pokazują, jak mamy oceniać postaci, ale druga wersja zabrała tak wiele ważnych informacji, że bohaterki (bo głównie chodzi tu o kobiety) stały się miałkie i niezrozumiałe (o tym więcej za moment). Fabuła filmów skupia się na relacjach między bohaterami - tak naprawdę nie ma tu zbyt wielu zwrotów akcji, brak pościgów i wybuchów (choć strzały się znajdą) - a kręci się dokoła poszczególnych kobiet i ich związku z feralnym kapralem. Ciężko więc zachwycić się takim obrazem, gdy scenarzysta i reżyser usuwają charaktery swoich postaci! To teoretycznie pozostawia więcej pola do interpretacji, ale... Ciężko interpretować bez dostatecznie wielu wiadomości, prawda? Wydaje mi się, że to jest bolączka "Na pokuszenie" - zbyt wiele wykasował, zabrał, równocześnie nie dodając nic od siebie, a przez to całość straciła na wydźwięku. A szkoda, bo to mogło być świetne odświeżenie starego i niezbyt znanego filmu. "Oszukany" broni się więc rozbudowanymi postaciami, a trwa jedynie piętnaście minut dłużej - czego swoją drogą wcale nie czuć.

Słówko jeszcze o tytułach. Ja wiem, że nieraz przetłumaczenie tytułu na polski nie jest łatwe, zwłaszcza, że mamy kilka takich nuansów językowych, których język angielski nie posiada. Tym bardziej doceniam, że remake uzyskał inną nazwę. Oryginalne "The Beguiled" kryje w sobie zapowiedź oszustwa, mamienia, ale nie precyzuje, kto będzie ofiarą, a kto sprawcą. "Oszukany" jasno wskazuje, że to kapralowi powinniśmy współczuć - tu niestety zbieramy plon męskiego rodzaju przymiotnika. "Na pokuszenie" jest wyjściem może nie idealnym, ale zdecydowanie lepszym - nie wiemy kto kogo na tytułowe pokuszenie będzie wodzić, nie wiemy, czy ktokolwiek da się zwieść i jak to się skończy. Plusy dla polskich dystrybutorów za ten mały zabieg, bo nadaje on nutki tajemniczości.

Jak już pisałam - te film nie istnieje bez swoich bohaterów, na nich głównie stoją i nimi się bronią. Dlatego tak ważne są tu kreacje aktorskie. Jak wypadła rola kaprala Johna McBurney w obu wersjach?

Nie było mi ciężko wybrać, który z panów lepiej oddał specyfikę postaci. Nie wiem, jakim cudem Eastwood to robi, ale naprawdę ostatnio zaczynam się do niego przekonywać. Jako żołnierz jest uroczy, czarujący, a równocześnie ma w sobie tę szczerość, która podbija nie tylko kolejne kobiety, które się z nim stykają, ale także widza, który ogląda go na ekranie. Farrell... Cóż, nie wiem. Dla mnie ten aktor w każdej roli wypada właściwie tak samo, nieważne zupełnie kogo gra. Ciężko więc oczekiwać, żeby tutaj jakoś specjalnie mnie podbił. Kapral McBurney to w założeniu dobry facet, ale jednak facet - niby uczciwy, ale zagląda pod każdą spódniczkę, która pojawi mu się w zasięgu wzroku. Farrella cały czas podejrzewałam za to o jakąś podwójną grę - posądzałam go nawet o szpiegostwo i celową chęć manipulacji, tak więc rzeczy niezbyt zaszczytne. Obaj panowie - choć grają tę samą postać - podeszli do niej w odmienny sposób i podejście Eastwooda podobało mi się zdecydowanie bardziej.

Wokół kapitana kręcą się trzy kobiety, w różnym wieku, w różnej sytuacji życiowej, jednak ich pragnienie jest takie samo - chcą być adorowane, kochane, podziwiane, chcą mieć przy sobie mężczyznę.


Martha to dyrektorka szkoły, dama w średnim wieku, z porządnym bagażem doświadczeń. Na pierwszy rzut oka cechuje ją surowość i przywiązanie do zasad, jednak z czasem film odkrywa przed nami, że nie są jej obce pragnienia serca - także ona marzy o byciu podziwianą i komplementowaną. Jej maniera spokoju i bijąca od niej pewność siebie sprawia, że odbieramy ją jako osobę może odrobinę sztywną, ale w gruncie rzeczy porządną.
Dokładnie taką postać odegrała Kidman i bardzo jej to pasuje - bycie damą, która jednak potrzebuje kogoś, by wzbudził uśmiech na jej twarzy. Mam wrażenie, że Martha pani Page jest dużo bardziej makabryczną i skrytą postacią - historia, która kryje się za jej osobą jest... Delikatnie mówiąc, niecodzienna. Przez to tę kobietę postrzega się zupełnie inaczej i wtedy można docenić cały kunszt aktorski Geraldine Page - jest uprzejma, jest urocza, jest przerażająca, a wszystko to wychodzi jej równie dobrze. Gdybym miała wybierać, która wersja Marthy podobała mi się bardziej, powiedziałabym, że oryginalna. Jednak mówiąc o aktorkach... Nie umiem wybrać. Obie spisują się świetnie, po prostu grają co innego, a to już nie jest ich wina... W każdym razie, obie są naprawdę doskonałymi aktorkami w swoich rolach.



Edwina to chyba postać, która straciła najwięcej w nowej wersji - ucięto jej właściwie całą przeszłość i marzenia. Stała się zwykłą, prowincjonalną nauczycielką, która właściwie zachowuje się w sposób nielogiczny i nazbyt emocjonalny. Choć żadna z aktorek nie dała jakiegoś szczególnego popisu to uważam, że Hartman poradziła sobie lepiej - Dunst po prostu jest, równie dobrze jej rolę mógłby zagrać każdy. Nie daje tej postaci nic od siebie, nie urzeczywistnia jej tak, jak robi to jej poprzedniczka. Hartman tchnęła realne emocje w swoją bohaterkę, sprawiła, że każdy jej gest i zachowanie jest dla widza jasne i logiczne. U Dunst ma się wrażenie, że Edwina jest bardziej nieprzewidywalna niż młode dziewczęta, co wypada głupio i po prostu denerwująco. W dodatku dalej stoję na stanowisku, że Kirsten jest aktorką co najwyżej nijaką...


Carol (tudzież Alicia, nie mam pojęcia, dlaczego zmieniono jej imię) jest najstarszą z pensjonariuszek i chętnie przetestowałaby swój wdzięk i urodę na mężczyźnie. Przystojny kapral wydaje się być idealnym celem wyzwania, niedziwne więc, że dziewczyna korzysta z danej jej okazji. I tu muszę przyznać, że Jo Ann Harris mnie podbiła zupełnie - jest uwodzicielska, czarująca, równocześnie widać, że jej zachowanie nacechowane jest młodzieńczą butą. U Fanning dużo więcej jest słodyczy i naiwności - jej Alicia się bawi, Harris zaś... Cóż, ona uwodzi i jest w tym genialna. Jeśli mam uwierzyć, że ta młoda dama jest faktycznie osobą liczącą się w grze o względy McBurneya, to musi ją grać właśnie Jo Ann. Jednak występ Fanning na duży plus - nie podobała mi się jako Aurora, jednak tu poszło jej już lepiej i mam nadzieję obejrzeć ją jeszcze raz.

Co poza tym? Piękne zdjęcia, światło w "Na pokuszenie", niesamowite kostiumy i scenografia - to wszystko sprawia, że remake mógł stać się świetnym filmem, który przypomni nieco tę opowieść i przyciągnie uwagę widza. Jednak zabrakło fabuły, po prostu. Nie rozumiem dlaczego wycięto tak wiele ważnych informacji, dlaczego pozbawiono postaci podstawowego tła - przez to opowieść straciła na moim zainteresowaniu. Zdecydowanie górą oryginał - może brakuje mu wizualnych cudów, ale ma najważniejszy szkielet. Gdyby połączyć obie wersje byłoby po prostu idealnie, a tak... Każdej czegoś brak.