Udało mi się obejrzeć wyczekiwany film Guillerma del Toro! Nominowany do 13 Oscarów, jednak zupełnie nie przypomina zeszłorocznego "La La Landu" - ani klimatem, ani wyrazem. Nie był jednak tym, czego się spodziewałam...
Samotna Eliza (Sally Hawkins) jest niemową. Otacza ją świat, w którym nie potrafi nawiązać zbyt wielu relacji, a jej życie to jedna wielka rutyna. Nocami pracuje jako sprzątaczka w rządowym laboratorium, jednak ta praca nie dostarcza jej satysfakcji. Kiedy pewnego dnia odkrywa w jednym z pomieszczeń fantastyczną, wodną istotę (Doug Jones) na reszcie czuje, że na świecie jest ktoś tak samo niezrozumiany, jak ona sama. Więź między nimi nie jest łatwa, a w dodatku przyjdzie im o nią walczyć...
Del Toro snuje swój film jak baśń, pozostawiając ją w fazie snów i fantazji. Nie doszukujcie się tu logiki - zwyczajnie nie pasuje ona do konwencji i trzeba ją odrzucić, by w ogóle móc przetrwać "Kształt wody". Mamy więc historię o rasizmie, samotności i miłości podaną w formie niecodziennej i oryginalnej, a jednak... Czegoś tu brak. Film zrealizowany z tak ogromną wrażliwością i pięknem powinien poruszać, a ten... Cóż, niepotrzebnie szokuje. Kontrowersyjne sceny bolą, mimo dopracowanych szczegółów - po prostu fabularnie nie są tak istotne, by musiały istnieć. Jednak cała produkcja robi wrażenie - dbałość reżysera jest doskonale widoczna, bowiem wszystkie ujęcia są po prostu perfekcyjne. Od strony technicznej naprawdę nie ma się do czego przyczepić, tak więc nie dziwią mnie absolutnie nominacje za zdjęcia, reżyserię czy muzykę (zwłaszcza ta ostatnia podbiła moje serce, piękna ścieżka Alexandre'a Desplat!). Kostiumy są równie imponujące - co tu wiele mówić, sam główny "Ryboczłowiek" musiał zająć sporo czasu, a jego przebranie jest nie tylko fantastycznie zaprojektowane, ale przede wszystkim genialnie wykonane. Nominacja za scenografię też wydaje się uzasadniona - każde z wnętrz ma swój niepowtarzalny klimat i jest zupełnie różna w zależności od tego, co akurat oglądamy.
Jak to wypada aktorsko? Cóż, czuję się absolutnie zachwycona rolami Octavii Spencer i Richarda Jenkinsa (oboje nominowani za role drugoplanowe) - są charakterystyczni, stworzyli wiarygodne postaci, które pasują do tego niesamowitego, problematycznego świata. Podobał mi się też Michael Shannon, którego kreacja to nieco przerysowana postać, idealnie wpasowująca się w kanon złego bohatera. Jednak zupełnie nie kupuję Sally Hawkins - miała wyjątkowo trudną rolę, bowiem jej gra skupiała się jedynie na gestach i mimice, ale... No cóż, nie, po prostu moim zdaniem nie. Nie zachwyciła mnie, nie powaliła na łopatki. Po prostu oczekiwałam czegoś więcej, chciałabym chyba jeszcze więcej wyrazu.
Scenariusz przebiega również gładko, wszystko łączy się zgrabnie, splata, każdy wątek ukazuje kolejny element układanki... Jednak mimo tych zachwytów, mam bardzo mieszane uczucia wobec tego filmu. Może po prostu nie do końca tego się spodziewałam i dlatego tak trudno mi się oglądało? Albo po prostu nie do końca podeszła mi konwencja? Dość, że faktycznie coś jest nie tak. Jestem zachwycona technicznymi szczegółami, ale sama historia mnie nie kupiła - za dużo tu udziwnień, za dużo zupełnie pojechanych elementów (nawet jak na baśń!) - świat niby poważny, Zimna Wojna, nauka, a z drugiej strony mamy dziwnego stwora, trochę niespójną wersję jego "osoby" (nawet wyrzucając logikę, wolałabym, żeby chociaż była tu jakaś konsekwencja) i trochę niedopracowane zasady, którymi ten świat się rządzi. Wiem, że wiele osób snuje teorie spiskowe co do osoby Elizy - nie będę wam tu spoilerować, jednak teorie te są na tyle mętne, że zupełnie mi nie pasują, a tym samym końcówka filmu pozostaje dla mnie dalej dziwna. Chyba zbyt dziwna.
Jeśli lubicie niecodzienne klimaty i wizjonerskie podejście do sprawy, to być może "Kształt wody" was zachwyci. Wizualnie (i w sumie słuchowo, bo ten soundtrack!) jest przepiękny, ale dla mnie to jednak nie jest "to".
wtorek, 30 stycznia 2018
niedziela, 21 stycznia 2018
"Spacer po linie" czyli muzyczna biografia
Ostatnio obfituję w biografie, nie macie takiego wrażenia? Nie robię tego specjalnie, nie założyłam sobie tego, więc zupełnie nie mam pojęcia, skąd mi się to bierze! Zazwyczaj zabieram się za filmy o ludziach, których kompletnie nie znam i tak też było tym razem. Johnny Cash? Dlaczego by czegoś się nie dowiedzieć?
To typowa opowieść, która początek ma w czasach dziecięcych Casha (Joacquin Phoenix), a kończy się wraz z jego ślubem z wieloletnią przyjaciółką i miłością, June Carter (Reese Whiterspoon). Obserwujemy jego trudne relacje z ojcem, nieudane małżeństwo z Vivianne (Ginnifer Goodwin), narkomanię, muzyczną karierę i w końcu trudną relację z June, która od początku była nie tylko jego bratnią duszą, ale też muzą i natchnieniem.
To jeden z tych dwugodzinnych filmów, po którym człowiek ma wrażenie, że minęło pięć minut. Ma fantastycznie rozpisany scenariusz - każda scena jest idealnie rozplanowana, nie ma niczego, co byłoby zbędne, niepotrzebne. Wszystko wypada ciekawie i łączy się w logiczną całość. Widz faktycznie śledzi życie Casha, ale nie ma wrażenia, że historia się ciągnie - wręcz przeciwnie, to zaledwie wycinek całości, o tak fascynującym człowieku jest ten film.
Jednak chyba największym atutem jest obsada. Phoenix to strzał w dziesiątkę - jego mimika, gesty, cały sposób gry... To wszystko jest niesamowite i tworzy tak genialną kreację Johnny'ego Casha, że mogłabym uwierzyć, że on nim po prostu JEST. Whiterspoon radzi sobie równie dobrze, jest autentyczna, jest prawdziwa, niesamowita. Oboje cały film śpiewają i to jest absolutnie cudowne - bo jak zrobić film o gwiazdach muzyki bez muzyki? Tak więc dodatkowo na plus świetne piosenki, które wprowadzają genialny klimat.
Jeśli chcecie obejrzeć naprawdę dobry film o ciekawym człowieku to "Spacer po linie" jest absolutnie obowiązkowy. Sprawia, że człowiek ma ochotę włączyć yt i po prostu słuchać muzyki przez resztę dnia. Serdecznie polecam.
To typowa opowieść, która początek ma w czasach dziecięcych Casha (Joacquin Phoenix), a kończy się wraz z jego ślubem z wieloletnią przyjaciółką i miłością, June Carter (Reese Whiterspoon). Obserwujemy jego trudne relacje z ojcem, nieudane małżeństwo z Vivianne (Ginnifer Goodwin), narkomanię, muzyczną karierę i w końcu trudną relację z June, która od początku była nie tylko jego bratnią duszą, ale też muzą i natchnieniem.
To jeden z tych dwugodzinnych filmów, po którym człowiek ma wrażenie, że minęło pięć minut. Ma fantastycznie rozpisany scenariusz - każda scena jest idealnie rozplanowana, nie ma niczego, co byłoby zbędne, niepotrzebne. Wszystko wypada ciekawie i łączy się w logiczną całość. Widz faktycznie śledzi życie Casha, ale nie ma wrażenia, że historia się ciągnie - wręcz przeciwnie, to zaledwie wycinek całości, o tak fascynującym człowieku jest ten film.
Jednak chyba największym atutem jest obsada. Phoenix to strzał w dziesiątkę - jego mimika, gesty, cały sposób gry... To wszystko jest niesamowite i tworzy tak genialną kreację Johnny'ego Casha, że mogłabym uwierzyć, że on nim po prostu JEST. Whiterspoon radzi sobie równie dobrze, jest autentyczna, jest prawdziwa, niesamowita. Oboje cały film śpiewają i to jest absolutnie cudowne - bo jak zrobić film o gwiazdach muzyki bez muzyki? Tak więc dodatkowo na plus świetne piosenki, które wprowadzają genialny klimat.
Jeśli chcecie obejrzeć naprawdę dobry film o ciekawym człowieku to "Spacer po linie" jest absolutnie obowiązkowy. Sprawia, że człowiek ma ochotę włączyć yt i po prostu słuchać muzyki przez resztę dnia. Serdecznie polecam.
wtorek, 16 stycznia 2018
"Nieprawdopodobna historia" czyli dzień z Rickmanem 2.0
Tak jak w zeszłym roku rocznicę śmierci Alana Rickmana uczciłam jednym z jego filmów. W tym roku padło na "Nieprawdopodobną historię" z 1995 - zapraszam!
Wiem, że recenzja pojawia się dnia następnego, ale wczoraj skończyłam późno wieczorem i naprawdę nie byłam już w stanie sklecić nic składnego.
Nastoletnia Stella (Georgina Cates) marzy, by zostać aktorką. Choć na przesłuchaniu nie wypada dobrze, reżyser (Hugh Grant) przyjmuje ją na stanowisko swojej asystentki. Od tej pory Stella (zakochana do szaleństwa w panu Potterze) obserwuje okrutne i bezwzględne relacje między aktorami, reżyserem i obsługą. Kiedy do roli kapitana Haka zostaje przyjęty P.L. O'Hara (Alan Rickman), cała sytuacja staje się jeszcze trudniejsza.
Ten film zrobił na mnie ogromne wrażenie ze względu na kilka aspektów. Po pierwsze - genialny scenariusz, kręcący się trochę wokół omyłek i niedopowiedzeń, które połączone w jedną całość tworzą doskonały obraz świata teatralnego. Sceny, które dostajemy, są starannie wyselekcjonowane, pokazane głównie z perspektywy naszej bohaterki. Ona nie rozumie zbyt wiele, jest młoda i naiwna, wiele sytuacji interpretuje zupełnie odmiennie - widz, jako osoba o szerszym spojrzeniu wie, że dziewczyna jest w błędzie, dostrzega sprawy, które jej umykają. To świetna zabawa, ponieważ mimo, że nie jest to kryminał, mamy okazję odkrywać tajemnice poszczególnych postaci, ich relacji i przeszłości. Dialogi momentami wbijają w krzesło, zachowania są niezwykle ludzkie i wszystko to sprawia, że historia jest niezwykle ciekawa.
Druga kwestia to bohaterowie i odgrywający ich aktorzy. Choć członków trupy teatralnej jest wielu, to reżyser głównie skupia się na kilku z nich - ekscentrycznym Potterze, młodej Stell i przystojnym O'Harze. Każde z nich jest zupełnie inne, wyraziste i jedyne w swoim rodzaju. Aktorzy dobrani są do ról po prostu perfekcyjnie. Czy zdziwi kogokolwiek, że zachwycałam się głównie Rickmanem? Powalił mnie na kolana, każda scena z nim miażdżyła mnie i sprawiała, że miałam ochotę przewinąć ją do tyłu, byle oglądać więcej. Hugh Grant spisuje się dobrze, chyba najgorzej wypadła Georgina Cates, choć po prostu jej postać jest mocno... Specyficzna, to świetne słowo, by ją określić. Nie chcę opowiadać zbyt wiele, ale uwierzcie - oglądanie tej trójki i podziwianie tego, co ich wszystkich ze sobą łączy jest nie tylko doskonałą rozrywką, ale może przede wszystkim ciekawym przeżyciem.
Po trzecie w końcu - ten film dostarcza tak wielu emocji! Choć nie obfituje w zapierające dech w piersiach widoki i dzieje się przez większość czasu w ciasnych pomieszczeniach (nie liczę sali teatralnej), to sam scenariusz sprawia, że można się nie tylko wzruszyć, ale też roześmiać i przerazić. Historia jest klimatyczna i utrzymana w pozornie lekkim tonie, a mimo to opowiada o ważnych i trudnych tematach. To taki porządny dramat, który pozornie dramatem nie jest.
Wady? Ma je, jak każda produkcja. Do pojawienia się Rickmana nieco się wlecze (wtedy akcja przyspiesza), poza tym Stella jest momentami irytująca i niedojrzała - rozumiem, że taka miała być, ale... Czy to dziecko naprawdę musi tak niewiele kojarzyć?!
"Nieprawdopodobna historia" to doskonałe podsumowanie teatralnego świata, ludzkich historii i powiedzenia "Co się dzieje w rodzinie, zostaje w rodzinie". Polecam gorąco!
Wiem, że recenzja pojawia się dnia następnego, ale wczoraj skończyłam późno wieczorem i naprawdę nie byłam już w stanie sklecić nic składnego.
Nastoletnia Stella (Georgina Cates) marzy, by zostać aktorką. Choć na przesłuchaniu nie wypada dobrze, reżyser (Hugh Grant) przyjmuje ją na stanowisko swojej asystentki. Od tej pory Stella (zakochana do szaleństwa w panu Potterze) obserwuje okrutne i bezwzględne relacje między aktorami, reżyserem i obsługą. Kiedy do roli kapitana Haka zostaje przyjęty P.L. O'Hara (Alan Rickman), cała sytuacja staje się jeszcze trudniejsza.
Ten film zrobił na mnie ogromne wrażenie ze względu na kilka aspektów. Po pierwsze - genialny scenariusz, kręcący się trochę wokół omyłek i niedopowiedzeń, które połączone w jedną całość tworzą doskonały obraz świata teatralnego. Sceny, które dostajemy, są starannie wyselekcjonowane, pokazane głównie z perspektywy naszej bohaterki. Ona nie rozumie zbyt wiele, jest młoda i naiwna, wiele sytuacji interpretuje zupełnie odmiennie - widz, jako osoba o szerszym spojrzeniu wie, że dziewczyna jest w błędzie, dostrzega sprawy, które jej umykają. To świetna zabawa, ponieważ mimo, że nie jest to kryminał, mamy okazję odkrywać tajemnice poszczególnych postaci, ich relacji i przeszłości. Dialogi momentami wbijają w krzesło, zachowania są niezwykle ludzkie i wszystko to sprawia, że historia jest niezwykle ciekawa.
Druga kwestia to bohaterowie i odgrywający ich aktorzy. Choć członków trupy teatralnej jest wielu, to reżyser głównie skupia się na kilku z nich - ekscentrycznym Potterze, młodej Stell i przystojnym O'Harze. Każde z nich jest zupełnie inne, wyraziste i jedyne w swoim rodzaju. Aktorzy dobrani są do ról po prostu perfekcyjnie. Czy zdziwi kogokolwiek, że zachwycałam się głównie Rickmanem? Powalił mnie na kolana, każda scena z nim miażdżyła mnie i sprawiała, że miałam ochotę przewinąć ją do tyłu, byle oglądać więcej. Hugh Grant spisuje się dobrze, chyba najgorzej wypadła Georgina Cates, choć po prostu jej postać jest mocno... Specyficzna, to świetne słowo, by ją określić. Nie chcę opowiadać zbyt wiele, ale uwierzcie - oglądanie tej trójki i podziwianie tego, co ich wszystkich ze sobą łączy jest nie tylko doskonałą rozrywką, ale może przede wszystkim ciekawym przeżyciem.
Po trzecie w końcu - ten film dostarcza tak wielu emocji! Choć nie obfituje w zapierające dech w piersiach widoki i dzieje się przez większość czasu w ciasnych pomieszczeniach (nie liczę sali teatralnej), to sam scenariusz sprawia, że można się nie tylko wzruszyć, ale też roześmiać i przerazić. Historia jest klimatyczna i utrzymana w pozornie lekkim tonie, a mimo to opowiada o ważnych i trudnych tematach. To taki porządny dramat, który pozornie dramatem nie jest.
Wady? Ma je, jak każda produkcja. Do pojawienia się Rickmana nieco się wlecze (wtedy akcja przyspiesza), poza tym Stella jest momentami irytująca i niedojrzała - rozumiem, że taka miała być, ale... Czy to dziecko naprawdę musi tak niewiele kojarzyć?!
"Nieprawdopodobna historia" to doskonałe podsumowanie teatralnego świata, ludzkich historii i powiedzenia "Co się dzieje w rodzinie, zostaje w rodzinie". Polecam gorąco!
sobota, 13 stycznia 2018
"TRON: Dziedzictwo", czyli Wilde, Sheen i średniak
Mania robienia sequeli nigdy mnie nie przestanie zadziwiać. Oczywiście, nie jestem na tyle naiwna, by nie wiedzieć o co chodzi - pieniądze wszak są potrzebne wszystkim, a jeśli taka kontynuacja by się udała, to reżyser i aktorzy mogą liczyć na rozgłos i dobre honorarium. Tym razem zabieram się za "TRON: Dziedzictwo".
Kevin Flynn (Jeff Bridges) zaginął kilka lat po tym, jak stworzył komputerowe imperium. Osierocił syna - Sam (Garrett Hedlund) nie przejął jednak firmy ojca, trzymając się z boku i od czasu do czasu hakując to i owo. Po kilkunastu latach przychodzi do niego jednak wiadomość, pochodząca od dawno zaginionego Kevina. Sam odkrywa tajne biuro i sprzęt, za pomocą którego przenosi się do wirtualnego świata. Jednak zasady mocno się tu zmieniły i teraz chłopak, wraz z ojcem i jego oddaną Quorrą (Olivia Wilde), będzie musiał stoczyć grę na śmierć i życie. Stawką jest bezpieczeństwo Ziemi.
Z oryginalnym "TRONEM" ten film ma niewiele wspólnego - nowy bohater, stary też zupełnie odmienny (starszy, dojrzalszy - to nie zarzut, to fakt), inne zasady, zupełnie nowe efekty, a tym samym inna architektonika świata. Zresztą tytułowego TRONa mamy tu jak na lekarstwo. Na pewno wzrok może przyciągnąć wizualna strona filmu, choć ja nie czuję się jakoś specjalnie powalona na kolana - jest poprawnie, ale szczególnie ciekawie też nie. Historia jest dość standardowa, poprowadzona w całkiem dobrym tempie, które nie nuży i nie przyspiesza za mocno. Problem w tym, że główny bohater jest kompletnie nijaki - to nie ten sprytny Flynn, którego mieliśmy okazję oglądać w pierwszej części, choć wyraźnie pretenduje do bycia nim. Przyjemnie się ogląda piękną Olivię Wilde, jednak czy jej uroda jest wystarczająca, by przyciągnąć do tej produkcji? To typowy średniak - jeśli go obejrzycie, to pewnie żałować nie będziecie, bo nie jest jakoś bardzo głupio, ale nie dostaniecie też tu zbyt wielu emocji. Wątek relacji na linii ojciec-syn mógłby być ciekawy, gdyby tylko był właściwie rozwinięty - niby dostajemy jakieś wspólne sceny, świadczące o ich wzajemnym uczuciu, ale powiem szczerze, że ja go jakoś nie czułam. Dość zabawnym epizodem jest Michael Sheen - nie widziałam go w tak przerysowanej roli od czasów Aro z sagi "Zmierzch", wypada dość komicznie.
Kontynuacja "TRONa" jest niepotrzebna, ale nie wypada tragicznie. To po prostu taki sobie film, który fanom gatunku może sprawić przyjemność, a fanom serii - frajdę z oglądania większej ilości wyścigów czy walk na dyski.
Kevin Flynn (Jeff Bridges) zaginął kilka lat po tym, jak stworzył komputerowe imperium. Osierocił syna - Sam (Garrett Hedlund) nie przejął jednak firmy ojca, trzymając się z boku i od czasu do czasu hakując to i owo. Po kilkunastu latach przychodzi do niego jednak wiadomość, pochodząca od dawno zaginionego Kevina. Sam odkrywa tajne biuro i sprzęt, za pomocą którego przenosi się do wirtualnego świata. Jednak zasady mocno się tu zmieniły i teraz chłopak, wraz z ojcem i jego oddaną Quorrą (Olivia Wilde), będzie musiał stoczyć grę na śmierć i życie. Stawką jest bezpieczeństwo Ziemi.
Z oryginalnym "TRONEM" ten film ma niewiele wspólnego - nowy bohater, stary też zupełnie odmienny (starszy, dojrzalszy - to nie zarzut, to fakt), inne zasady, zupełnie nowe efekty, a tym samym inna architektonika świata. Zresztą tytułowego TRONa mamy tu jak na lekarstwo. Na pewno wzrok może przyciągnąć wizualna strona filmu, choć ja nie czuję się jakoś specjalnie powalona na kolana - jest poprawnie, ale szczególnie ciekawie też nie. Historia jest dość standardowa, poprowadzona w całkiem dobrym tempie, które nie nuży i nie przyspiesza za mocno. Problem w tym, że główny bohater jest kompletnie nijaki - to nie ten sprytny Flynn, którego mieliśmy okazję oglądać w pierwszej części, choć wyraźnie pretenduje do bycia nim. Przyjemnie się ogląda piękną Olivię Wilde, jednak czy jej uroda jest wystarczająca, by przyciągnąć do tej produkcji? To typowy średniak - jeśli go obejrzycie, to pewnie żałować nie będziecie, bo nie jest jakoś bardzo głupio, ale nie dostaniecie też tu zbyt wielu emocji. Wątek relacji na linii ojciec-syn mógłby być ciekawy, gdyby tylko był właściwie rozwinięty - niby dostajemy jakieś wspólne sceny, świadczące o ich wzajemnym uczuciu, ale powiem szczerze, że ja go jakoś nie czułam. Dość zabawnym epizodem jest Michael Sheen - nie widziałam go w tak przerysowanej roli od czasów Aro z sagi "Zmierzch", wypada dość komicznie.
Kontynuacja "TRONa" jest niepotrzebna, ale nie wypada tragicznie. To po prostu taki sobie film, który fanom gatunku może sprawić przyjemność, a fanom serii - frajdę z oglądania większej ilości wyścigów czy walk na dyski.
poniedziałek, 8 stycznia 2018
"Porozmawiaj z nią" czyli miłość psychopaty
O filmach Almodovara można powiedzieć z całą pewnością jedno - są bardzo specyficzne. Nie oglądam ich często, bowiem każdy taki seans zniechęca mnie do nich na jakiś czas - musi minąć chwila, zanim znowu dam szansę temu reżyserowi. Już dawno temu oglądałam "Skórę w której żyję", która to wywarła na mnie tak piorunujące wrażenie (nawet nie potrafię powiedzieć, czy pozytywne), że musiałam odczekać swoje. Tym razem postanowiłam zagłębić się w "Porozmawiaj z nią".
Bohaterów jest dwóch, a łączy ich miłość do kobiet pozostających w śpiączce. Benigno (Javier Camara) jest pielęgniarzem, który z najwyższą troską i zaangażowaniem zajmuje się piękną baletnicą Alicią (Leonor Watling). Spędzając z nią czas opowiada jej o sobie i świecie, których ich otacza - o filmach, które ogląda, o sztukach teatralnych, o muzyce i pogodzie. Kiedy do szpitala zostaje przyjęta Lydia (Rosario Flores), Benigno oferuje pomoc jej zrozpaczonemu partnerowi, Marco (Dario Grandinetti). Dwóch, samotnych mężczyzn może tylko rozmawiać ze sobą... I z ukochanymi.
O czym właściwie jest ten film? O rozmowie chyba. O komunikacji, o przywiązaniu, o tym, jak ważne jest porozumiewanie się. Ale moim zdaniem ten film jest też o odbiorze - o tym, że jednostronny monolog to nie rozmowa i nie może być za taki uznawany. Że w związkach ciszy nie można zawsze uznać za zgodę.
Benigno opowiada Alicii o wszystkim, ale, z oczywistych powodów, ona milczy, nie odpowiada mu. Czy ma więc prawo uznać, że ona kocha go tak, jak on ją? Nie. Co więcej, jego uczucie powinno przestać być rozpatrywane w kategorii uczucia - bowiem dziewczyna nigdy nie wyraża zgody na bycie "jego", nie ma pojęcia, że on ją tak traktuje. Na dobrą sprawę w ogóle się nie znają. Jego zapędy są więc nie tylko nie na miejscu - wręcz za mocno ingerują w intymność Alicii, pozwala sobie na kontakt, do którego ona nigdy by nie dopuściła. Ciężko mi postrzegać Benigna w kategoriach bohatera pozytywnego, bowiem dla mnie to człowiek chory, psychopatyczny, nie szanujący tej młodej kobiety, która nie może powiedzieć mu "nie". Jego zapewnienia o miłości brzmią wręcz groźnie i świadczą jedynie o tym, że jego umysł nie pracuje, jak trzeba.
Marco to nie tak zły przypadek. Mam wrażenie, że on nie potrafi rozmawiać właśnie - Lydia wypomina mu w ich ostatniej konwersacji, że nie dał jej dojść do słowa, że sam ciągle mówi i nie słucha jej. Kiedy zaś ona milknie, on nie umie się przełamać. Wtedy, kiedy ukochana nie może mu się już odwdzięczyć, on również traci głos. W końcu opuszcza ją, jednak... Cóż, mam wrażenie, że przychodzi mu to dziwnie lekko.
Ten film nie jest o miłości - jest o fascynacji, o tym, dokąd może prowadzić. Pokazuje, że można się zachować dwojako w obliczu tragedii - wycofać lub też przekroczyć wszelkie granice. Almodovar tworzy film dość kameralny, bez spektakularnych ujęć czy szerokich kadrów, wykorzystuje elementy kina niemego czy subtelne przekazy przedstawień teatralnych. Całość rozwija się wolno, jednak końcówka szokuje i sprawia, że widz czuje konsternację, zdumienie, może nawet obrzydzenie? Jak odbierać taki obraz - to już musicie ocenić sami. Dla mnie był on przede wszystkim dziwny, nieco niepokojący, wywołujący poczucie, że chyba świat stanął na głowie, jeśli mam się utożsamić z takim bohaterem i współczuć mu. Chyba będę musiała znów przetrawić pana Almodovara...
Bohaterów jest dwóch, a łączy ich miłość do kobiet pozostających w śpiączce. Benigno (Javier Camara) jest pielęgniarzem, który z najwyższą troską i zaangażowaniem zajmuje się piękną baletnicą Alicią (Leonor Watling). Spędzając z nią czas opowiada jej o sobie i świecie, których ich otacza - o filmach, które ogląda, o sztukach teatralnych, o muzyce i pogodzie. Kiedy do szpitala zostaje przyjęta Lydia (Rosario Flores), Benigno oferuje pomoc jej zrozpaczonemu partnerowi, Marco (Dario Grandinetti). Dwóch, samotnych mężczyzn może tylko rozmawiać ze sobą... I z ukochanymi.
O czym właściwie jest ten film? O rozmowie chyba. O komunikacji, o przywiązaniu, o tym, jak ważne jest porozumiewanie się. Ale moim zdaniem ten film jest też o odbiorze - o tym, że jednostronny monolog to nie rozmowa i nie może być za taki uznawany. Że w związkach ciszy nie można zawsze uznać za zgodę.
Benigno opowiada Alicii o wszystkim, ale, z oczywistych powodów, ona milczy, nie odpowiada mu. Czy ma więc prawo uznać, że ona kocha go tak, jak on ją? Nie. Co więcej, jego uczucie powinno przestać być rozpatrywane w kategorii uczucia - bowiem dziewczyna nigdy nie wyraża zgody na bycie "jego", nie ma pojęcia, że on ją tak traktuje. Na dobrą sprawę w ogóle się nie znają. Jego zapędy są więc nie tylko nie na miejscu - wręcz za mocno ingerują w intymność Alicii, pozwala sobie na kontakt, do którego ona nigdy by nie dopuściła. Ciężko mi postrzegać Benigna w kategoriach bohatera pozytywnego, bowiem dla mnie to człowiek chory, psychopatyczny, nie szanujący tej młodej kobiety, która nie może powiedzieć mu "nie". Jego zapewnienia o miłości brzmią wręcz groźnie i świadczą jedynie o tym, że jego umysł nie pracuje, jak trzeba.
Marco to nie tak zły przypadek. Mam wrażenie, że on nie potrafi rozmawiać właśnie - Lydia wypomina mu w ich ostatniej konwersacji, że nie dał jej dojść do słowa, że sam ciągle mówi i nie słucha jej. Kiedy zaś ona milknie, on nie umie się przełamać. Wtedy, kiedy ukochana nie może mu się już odwdzięczyć, on również traci głos. W końcu opuszcza ją, jednak... Cóż, mam wrażenie, że przychodzi mu to dziwnie lekko.
Ten film nie jest o miłości - jest o fascynacji, o tym, dokąd może prowadzić. Pokazuje, że można się zachować dwojako w obliczu tragedii - wycofać lub też przekroczyć wszelkie granice. Almodovar tworzy film dość kameralny, bez spektakularnych ujęć czy szerokich kadrów, wykorzystuje elementy kina niemego czy subtelne przekazy przedstawień teatralnych. Całość rozwija się wolno, jednak końcówka szokuje i sprawia, że widz czuje konsternację, zdumienie, może nawet obrzydzenie? Jak odbierać taki obraz - to już musicie ocenić sami. Dla mnie był on przede wszystkim dziwny, nieco niepokojący, wywołujący poczucie, że chyba świat stanął na głowie, jeśli mam się utożsamić z takim bohaterem i współczuć mu. Chyba będę musiała znów przetrawić pana Almodovara...
niedziela, 7 stycznia 2018
Remake kontratakuj! - "Karate Kid"
"Karate Kid" to swego rodzaju legenda kina rozrywkowego. Lekka opowieść pełna humoru i efektownych sztuk walki to dobra propozycja na gorszy humor, lub po prostu deszczowy wieczór, w który nie chce się za wiele myśleć. Nic więc dziwnego, że ktoś w końcu postanowił zrobić remake, oczekując dobrego zarobku i podobnej popularności. Jednak czy wersja z 2010 roku zbliżyła się choćby do tej z 1984?
W oryginale Daniel Larusso przeprowadza się wraz z matką. Kompletnie nowe otoczenie nie jest chłopakowi na rękę, ale kiedy poznaje piękną Ali, sprawy mają okazję się ułożyć. Nie jest to jednak na rękę Johnny'emu, który pretenduje do bycia chłopakiem Ali - specjalista od karate spuszcza Danielowi manto, a w dodatku od tej pory dręczy go wraz z kolegami. Chcąc się bronić Daniel zaczyna trenować karate wraz z dozorcą swojego bloku, panem Miyagi. Zwieńczeniem jego starań będzie pojedynek podczas turnieju karate.
Cóż, przyznacie, że fabuła jest prosta, mało złożona i przewidywalna. Cóż, tak też jest w remake'u... Oprócz tego, że Dre, który jest tutaj bohaterem, przeprowadza się z matką do Chin.
. . .
I trenuje kung-fu.
Rozumiecie.
W Karate Kid nie ma karate.
. . .
Nie mam słów na tę głupotę. Serio, czy tak ciężko było przenieść młodego Smitha do Japonii? Ach, no tak, wtedy nie można by było wcisnąć do tego filmu Jackiego Chana. Zasadniczo poza tym, film jest bliźniaczo podobny. Na plus mogę zapisać rozwinięcie relacji między Dre a Meiying, na minus - zbytni dramatyzm, który tu wrzucono, głównie związany z postacią pana Hana. Ta głupota, związana ze zmianą stylu walki, a w dodatku sztuczne nakręcanie powagi sprawiają, że remake wypada dużo gorzej. Film, który z założenia miał być lekką rozrywką, nagle staje się (a raczej chce się stać) ciężkim i poważnym kinem, które na siłę chce wywołać emocje. No cóż, to nie działa, a więc punkt dla oryginału.
Co można powiedzieć o głównym bohaterze? To młody chłopak, który pragnie się obronić przed dręczycielami, a w dodatku chce coś sobie udowodnić. Niby nie tak ciężko przedstawić taką postać, prawda? Ale komu udało się to lepiej?
W oryginale Daniel Larusso przeprowadza się wraz z matką. Kompletnie nowe otoczenie nie jest chłopakowi na rękę, ale kiedy poznaje piękną Ali, sprawy mają okazję się ułożyć. Nie jest to jednak na rękę Johnny'emu, który pretenduje do bycia chłopakiem Ali - specjalista od karate spuszcza Danielowi manto, a w dodatku od tej pory dręczy go wraz z kolegami. Chcąc się bronić Daniel zaczyna trenować karate wraz z dozorcą swojego bloku, panem Miyagi. Zwieńczeniem jego starań będzie pojedynek podczas turnieju karate.
Cóż, przyznacie, że fabuła jest prosta, mało złożona i przewidywalna. Cóż, tak też jest w remake'u... Oprócz tego, że Dre, który jest tutaj bohaterem, przeprowadza się z matką do Chin.
. . .
I trenuje kung-fu.
Rozumiecie.
W Karate Kid nie ma karate.
. . .
Nie mam słów na tę głupotę. Serio, czy tak ciężko było przenieść młodego Smitha do Japonii? Ach, no tak, wtedy nie można by było wcisnąć do tego filmu Jackiego Chana. Zasadniczo poza tym, film jest bliźniaczo podobny. Na plus mogę zapisać rozwinięcie relacji między Dre a Meiying, na minus - zbytni dramatyzm, który tu wrzucono, głównie związany z postacią pana Hana. Ta głupota, związana ze zmianą stylu walki, a w dodatku sztuczne nakręcanie powagi sprawiają, że remake wypada dużo gorzej. Film, który z założenia miał być lekką rozrywką, nagle staje się (a raczej chce się stać) ciężkim i poważnym kinem, które na siłę chce wywołać emocje. No cóż, to nie działa, a więc punkt dla oryginału.
Co można powiedzieć o głównym bohaterze? To młody chłopak, który pragnie się obronić przed dręczycielami, a w dodatku chce coś sobie udowodnić. Niby nie tak ciężko przedstawić taką postać, prawda? Ale komu udało się to lepiej?
Jeżeli przez sekundę pierwszego "Karate Kid" pomyślałam, że postać Ralpha Macchio jest irytująca, to cofnęłam wszystko po zapoznaniu się z kreacją Jadena Smitha. Choć tę dwójkę, w momencie, w których wcielali się w rolę, dzieli tylko dwa lata, to Jaden wypada dużo bardziej dziecinnie, marudnie i po prostu denerwująco. Ralph stworzył postać nieco zagubionego, ale sympatycznego i pomysłowego nastolatka, który chce odnaleźć siebie, ale potrafi też okazać szacunek i wykazać się cierpliwością. Dre Jadena to męczący, pozerski bachor, który wszystko chce na tu i teraz, a jego "zabawne" kwestie są po prostu dramatyczne. No i cóż, młody Smith zbyt dobrym aktorem po prostu nie jest. Tak więc... Zdecydowana wygrana wersji z 1984, bez dwóch zdań.
Ale dużo ciekawszym bohaterem jest trener karate... Tudzież kung fu.
Pan Miyagi to po prostu genialna postać - zabawna, mądra, to taki typowy "taktyczny" Japończyk, który zawsze ma odpowiednie słowo i jest wtedy, kiedy być powinien. Równocześnie skrywa w sobie głęboką tragedię i to jest chyba najlepsze - oglądając Pata Moritę w ogóle nie widać, że ta postać ma taki problem! Cudownie odgrywa stoickiego wręcz trenera, którego nic nie jest w stanie zdenerwować, a którego komentarze są dosadne i zabawne.
Jackie Chan to zupełnie inna sprawa - pan Han to postać z założenia smutna i tragiczna. To widać właściwie na pierwszy rzut oka, nawet nie znając oryginału (w końcu nie wszystko musiało zostać wykorzystane w remake'u, prawda?). I to chyba najbardziej mi przeszkadzało - tajemnica mistrza nie robi już takiego wrażenia, jest dużo bardziej napompowana, a przez to zmieniają się również jego relacje z chłopcem. To już nie relacja "uczeń-mistrz" ale bardziej "syn-ojciec" i... Chyba nie do końca mi to pasuje. Sam Jackie nie gra źle, ale mimo wszystko Morita bije go na głowę.
Nikogo chyba nie zaskoczy, że w tym pojedynku zdecydowanie wygrywa wersja z '84. Przykro mi (tak naprawdę to nie), ale jest po prostu DUŻO lepsza, nawet jeśli remake ma przyjemne zdjęcia (piękne ujęcie Cesarskiego Miasta) - nie można całego filmu zbudować tylko i wyłącznie na chińskich widoczkach. Nie wiem właściwie po co robić takie remake'i - to tak, jakby ktoś wpadł na odświeżenie "Rocky'ego" albo "Rambo". To zwyczajnie nie ma sensu - żaden z tych filmów nie jest szczególnie odkrywczy, ale ich siła polega na tym, że są stare, oryginalne (na swoje czasy) i unikatowe. Podrabianie ich jest z góry skazane na porażkę.
sobota, 6 stycznia 2018
Top 10 najlepszych filmów 2017
Prezentuję wam najlepsze filmy 2017 roku! Wzięłam pod uwagę produkcje, które swoją polską premierę miały w tym roku, tak więc niektóre z nich pierwsze pokazy faktycznie miały rok wcześniej. Zdaję sobie sprawę, że wielu filmów tu nie ma - po prostu nie wszystko dane mi było obejrzeć, chociażby (podobno doskonałych) "Strażników galaktyki 2" czy "Wonder Woman". To po prostu moje, subiektywne odczucia.
Czy wasze są podobne? Może widzieliście coś, co niestety dla mnie jest niedostępne i uważacie to za naprawdę super? Dajcie znać!
10. Jackie
Film biograficzny o Jackie Kennedy to ciekawa pozycja, głównie ze względu na genialną Natalie Portman. Choć trochę mu brakuje, to wydaje mi się, że warto go obejrzeć choćby dla samej aktorki, a także dla pięknych kostiumów i ciekawego ukazania owdowiałej kobiety pełnej godności i elegancji. Kilka scen naprawdę wbija w fotel, kilka wyciska z oczu łzy - zapoznanie się z nimi na pewno nie będzie stratą czasu.
9. Split
Chyba nikt nie żywi do Shyamalana bardziej ambiwalentnych uczuć, niż ja. Od czas obejrzenia "Ostatniego władcy wiatru" bałam się każdego filmu tego reżysera, nie spodziewając się niczego dobrego. Jakie więc było moje zdumienie, kiedy "Split" wywarł na mnie tak dobre wrażenie! Tak, jest przedziwny, ale z drugiej strony jest też ciekawy i oryginalny, a McAvoy radzi sobie doskonale. Jeśli ktoś ludzi niespotykane filmy, które nieco przerażają psychologicznym podejściem do postaci, to polecam serdecznie.
8. Ukryte działania
To był rok filmów, które przybliżały nam postaci historyczne. "Ukryte działania" skupiają się na kobietach, tych inteligentnych, odważnych i upartych, które nie pozwoliły się stłamsić, a zamiast tego wolały same ukształtować swoją przyszłość w NASA. Jak na film o czarnoskórych bohaterach, to nie ma tu nachalności i typowej "poprawności politycznej", która tak razi w ostatnich produkcjach. Mimo tego, że odrobinę może się nudzić, to moim zdaniem warto się zapoznać - to kawał dobrej historii, której na co dzień się nie opowiada.
7. Kot Bob i ja
Jeden z najbardziej pozytywnych filmów, które widziałam. Uroczy, kochany, z pewnymi prawdami życiowymi, a do tego przesłodkim kotem, który może podbić każde serce. Ze świetnym aktorem, dobrymi dialogami i niezwykle dopracowanymi ujęciami (dwa słowa - kocia kamera!) naprawdę robi wrażenie, a w dodatku ogląda się go naprawdę przyjemnie. Jeśli chcecie czegoś lekkiego na zimowy wieczór, to wydaje mi się, że to jest idealna pozycja.
6. Moonlight
*wzdych* Tak, uważam, że ten film jest tendencyjny i robiony typowo pod nagrody. To jednak nie zmienia faktu, że jest dobry - ma ciekawą historię, trochę łapie stereotypy, zastosowano też w nim ciekawą (choć mnie się nie podobającą) technikę pocięcia fabuły na trzy części. Nie mogę odmówić mu tego, że jest zwyczajnie wart obejrzenia - nawet, jeśli wam się nie spodoba, to wydaje mi się, że powinno się go znać, choćby po to, by móc marudzić.
5. Piękna i Bestia
Jeśli miałam wybrać remake idealny, to chyba na ten moment byłaby to właśnie "Piękna i Bestia". To film, który idealnie pokazuje, czego się oczekuje od filmu na podstawie animacji - ma być więcej, doroślej, ale z tą samą magią i urokiem, który pamięta się z dzieciństwa. I tak, to wszystko tu jest. Nie umieszczam tego filmu wyżej, bo dalsze pozycje są po prostu równie genialne i musiałam się bardzo bić ze sobą... W każdym razie, po tej propozycji od Disneya zaczęłam być dziwnie spokojna o resztę jego remake'ów.
4. Captain Fantastic
To film, o którym ludzie za bardzo nie słyszeli (przynajmniej z mojego otoczenia) a wielka szkoda. Viggo Mortensen jest po prostu genialny, cały film to ciekawa wizja z oryginalnymi postaciami i wydarzeniami. W dodatku to opowieść o pięknej miłości - zarówno tej rodzicielskiej, jak i romantycznej. Warto poznać, naprawdę.
3. La La Land
Na pewno pamiętacie moje zachwyty nad tą produkcją... No cóż, chyba więc was nie zdziwi, że ten film jest w tym zestawieniu. Piękna muzyka, oryginalne zakończenie, ciekawa historia, dobre kreacje aktorskie - czy można nie znać filmu, który zgarnął tyle nagród i wzbudził taki zachwyt? Dla mnie to absolutnie obowiązkowa pozycja do zaznajomienia się.
2. Coco
Nowa animacja Pixara to absolutne trafienie w punkt - przybliża kulturę Meksyku, oddając jej hołd, jest zabawna, kochana i po prostu pięknie zrobiona. Po raz pierwszy Pixar umieścił aż tyle piosenek w swojej produkcji i muszę przyznać, że muzyka jest zwyczajnie cudowna - ma w sobie niesamowitą energię, a równocześnie świetnie wpasowuje się w całe dziedzictwo, które ukazuje nam bajka. Pozycja obowiązkowa.
1. Sztuka Kochania. Historia Michaliny Wisłockiej
Co mogę powiedzieć? Film o polskiej pani ginekolog, ukazujący całe jej trudne i skomplikowane życie, a także pracę i dziedzictwo, jest po prostu... Po prostu genialny. Nie wyobrażam sobie, aby tam cokolwiek dodać, czy zmienić. Dla mnie to absolutny numer jeden tego roku, a dodatkowo cieszy, że to nasza rodzima produkcja. Co tu wiele mówić - chętnie wrócę do tego filmu, pewnie nie raz.
Czy wasze są podobne? Może widzieliście coś, co niestety dla mnie jest niedostępne i uważacie to za naprawdę super? Dajcie znać!
10. Jackie
Film biograficzny o Jackie Kennedy to ciekawa pozycja, głównie ze względu na genialną Natalie Portman. Choć trochę mu brakuje, to wydaje mi się, że warto go obejrzeć choćby dla samej aktorki, a także dla pięknych kostiumów i ciekawego ukazania owdowiałej kobiety pełnej godności i elegancji. Kilka scen naprawdę wbija w fotel, kilka wyciska z oczu łzy - zapoznanie się z nimi na pewno nie będzie stratą czasu.
9. Split
Chyba nikt nie żywi do Shyamalana bardziej ambiwalentnych uczuć, niż ja. Od czas obejrzenia "Ostatniego władcy wiatru" bałam się każdego filmu tego reżysera, nie spodziewając się niczego dobrego. Jakie więc było moje zdumienie, kiedy "Split" wywarł na mnie tak dobre wrażenie! Tak, jest przedziwny, ale z drugiej strony jest też ciekawy i oryginalny, a McAvoy radzi sobie doskonale. Jeśli ktoś ludzi niespotykane filmy, które nieco przerażają psychologicznym podejściem do postaci, to polecam serdecznie.
8. Ukryte działania
To był rok filmów, które przybliżały nam postaci historyczne. "Ukryte działania" skupiają się na kobietach, tych inteligentnych, odważnych i upartych, które nie pozwoliły się stłamsić, a zamiast tego wolały same ukształtować swoją przyszłość w NASA. Jak na film o czarnoskórych bohaterach, to nie ma tu nachalności i typowej "poprawności politycznej", która tak razi w ostatnich produkcjach. Mimo tego, że odrobinę może się nudzić, to moim zdaniem warto się zapoznać - to kawał dobrej historii, której na co dzień się nie opowiada.
7. Kot Bob i ja
Jeden z najbardziej pozytywnych filmów, które widziałam. Uroczy, kochany, z pewnymi prawdami życiowymi, a do tego przesłodkim kotem, który może podbić każde serce. Ze świetnym aktorem, dobrymi dialogami i niezwykle dopracowanymi ujęciami (dwa słowa - kocia kamera!) naprawdę robi wrażenie, a w dodatku ogląda się go naprawdę przyjemnie. Jeśli chcecie czegoś lekkiego na zimowy wieczór, to wydaje mi się, że to jest idealna pozycja.
6. Moonlight
*wzdych* Tak, uważam, że ten film jest tendencyjny i robiony typowo pod nagrody. To jednak nie zmienia faktu, że jest dobry - ma ciekawą historię, trochę łapie stereotypy, zastosowano też w nim ciekawą (choć mnie się nie podobającą) technikę pocięcia fabuły na trzy części. Nie mogę odmówić mu tego, że jest zwyczajnie wart obejrzenia - nawet, jeśli wam się nie spodoba, to wydaje mi się, że powinno się go znać, choćby po to, by móc marudzić.
5. Piękna i Bestia
Jeśli miałam wybrać remake idealny, to chyba na ten moment byłaby to właśnie "Piękna i Bestia". To film, który idealnie pokazuje, czego się oczekuje od filmu na podstawie animacji - ma być więcej, doroślej, ale z tą samą magią i urokiem, który pamięta się z dzieciństwa. I tak, to wszystko tu jest. Nie umieszczam tego filmu wyżej, bo dalsze pozycje są po prostu równie genialne i musiałam się bardzo bić ze sobą... W każdym razie, po tej propozycji od Disneya zaczęłam być dziwnie spokojna o resztę jego remake'ów.
4. Captain Fantastic
To film, o którym ludzie za bardzo nie słyszeli (przynajmniej z mojego otoczenia) a wielka szkoda. Viggo Mortensen jest po prostu genialny, cały film to ciekawa wizja z oryginalnymi postaciami i wydarzeniami. W dodatku to opowieść o pięknej miłości - zarówno tej rodzicielskiej, jak i romantycznej. Warto poznać, naprawdę.
3. La La Land
Na pewno pamiętacie moje zachwyty nad tą produkcją... No cóż, chyba więc was nie zdziwi, że ten film jest w tym zestawieniu. Piękna muzyka, oryginalne zakończenie, ciekawa historia, dobre kreacje aktorskie - czy można nie znać filmu, który zgarnął tyle nagród i wzbudził taki zachwyt? Dla mnie to absolutnie obowiązkowa pozycja do zaznajomienia się.
2. Coco
Nowa animacja Pixara to absolutne trafienie w punkt - przybliża kulturę Meksyku, oddając jej hołd, jest zabawna, kochana i po prostu pięknie zrobiona. Po raz pierwszy Pixar umieścił aż tyle piosenek w swojej produkcji i muszę przyznać, że muzyka jest zwyczajnie cudowna - ma w sobie niesamowitą energię, a równocześnie świetnie wpasowuje się w całe dziedzictwo, które ukazuje nam bajka. Pozycja obowiązkowa.
1. Sztuka Kochania. Historia Michaliny Wisłockiej
Co mogę powiedzieć? Film o polskiej pani ginekolog, ukazujący całe jej trudne i skomplikowane życie, a także pracę i dziedzictwo, jest po prostu... Po prostu genialny. Nie wyobrażam sobie, aby tam cokolwiek dodać, czy zmienić. Dla mnie to absolutny numer jeden tego roku, a dodatkowo cieszy, że to nasza rodzima produkcja. Co tu wiele mówić - chętnie wrócę do tego filmu, pewnie nie raz.
środa, 3 stycznia 2018
"Blade runner 2049" czyli sequel, który powstać nie powinien
Ci z was, którzy czytali moją recenzję "Blade runnera", wiedzą, że film nie przypadł mi do gustu - delikatnie mówiąc. Jednak po usłyszeniu wielu pochlebnych opinii, a także namowach narzeczonego, uznałam, że w sumie czemu nie - zgodziłam się obejrzeć sequel. I wiecie co? Żałuję. Naprawdę żałuję, bo w tym momencie jestem skłonna powiedzieć, że oryginał był wybitny w porównaniu z tym, co obejrzałam.
W roku 2049 replikanci starej generacji są eliminowani - często przez przedstawicieli swojego własnego "gatunku". Takim przykładem jest właśnie oficer K (Ryan Gosling) - wierny, bezwzględny, niesamowicie skuteczny. Podczas jednej z rutynowych akcji trafia jednak na echa sprawy, która może pogrążyć w chaosie resztki zniszczonego świata. Staje do wyścigu z potentatem Wallacem (Jared Leto), a stawką są informacje o tym, co wydarzyło się prawie 30 lat temu. Być może zaginiony Rick Deckard (Harrison Ford) będzie w stanie pomóc agentowi K...
Mroczna wizja, którą roztacza przed nami Denis Villeneuve, mnie osobiście od razu się nie spodobała. Cały świat spowity jest w oparach mgły (smogu...? Dymu?), szary i bezbarwny nie zachęca zbytnio do odkrywania go. Odpychające, turpistyczne wręcz wnętrza sprawiają, że oczekuję pięć razy więcej od fabuły - po prostu nie jest to moja nisza "artystyczna", więc jeśli tego typu filmy nie mają solidnego zaplecza i nie przyciągają mnie scenariuszem, stają się niestety dużo mniej atrakcyjne. "Blade runner 2049" niestety mnie nie przyciągnął. To film, o którym można powiedzieć, że bierze wszystkie dziury fabularne swojego poprzednika, po czym poszerza je do wielkości Rowu Mariańskiego i cieszy się, bo ma w sobie kilka wybuchów.
Po raz kolejny całość rozbija się o zasadnicze pytanie - czym tak naprawdę są Replikanci? Tworzeni raz za razem, udoskonalani, wciąż wydają się być jednak budowani przez skrajnych idiotów, którzy nie przewidują konsekwencji swoich decyzji. Czy stworzone przez nich androidy to całkowite roboty? Może to organiczne twory, jedynie podrasowane? A może to ludzie, dobrowolnie zgadzający się na zabieg? Każda z tych opcji sprawiałaby, że mogłabym się odnieść jakkolwiek do wydarzeń pokazanych w filmie - bez tego po prostu jest to niemożliwe. Jak mam zrozumieć zasady świata, o którym nic nie wiem? Nie zmienia to faktu, że bawienie się biologią i medycyną zawsze będzie mnie drażnić, jeżeli jest zrobione w sposób błędny i niechlujny. Czym innym jest stwierdzenie, że Replikanci wyewoluowali własną świadomość i poczucie swojego "ja", czym innym teoria, że dorobili się macic i gamet. Jeżeli mam w to uwierzyć, to chcę znać jakieś logiczne podłoże takiego pomysłu!
Mamy więc świat, w którym nic nie ma sensu i więcej jest pytań, niźli odpowiedzi. Zapowiada się fantastycznie, prawda? To dorzućmy sobie do tego jeszcze fakt, że główny bohater jest tak okrutnie miałki i nijaki, że widz - przez prawie trzy godziny! - nie daje rady się z nim zżyć, czy chociażby poznać go na tyle, by zaczął go w ogóle obchodzić. Ryan Gosling nie pasuje mi do tej roli ani trochę, po prostu jego aparycja i sposób gry sprawiają, że mam ochotę nim potrząsnąć, a jego bohater to bodaj najbardziej dramatyczny android w historii kina. Tu też pojawia się wiele pytań, które - zgadliście - pozostają bez odpowiedzi: dlaczego K mieszka z hologramem (muszę przyznać, że młoda Ana de Armas spisała się nieźle, choć jej postać, przez swoją bezsensowność, była mi cały czas wrzodem na pośladku)? Czy to w ogóle legalne, przecież to może doprowadzić do wykształcenia uczuć, przywiązania? Nie kryje się z tym specjalnie, dlaczego nikt na to nie reaguje? Jakim cudem zaczyna nagle łamać wszystkie dostępne zasady ("androidy nie kłamią" powiedział ktoś kiedyś, zgadnijcie, co robią przez pół filmu), choć jest "nowszej generacji" i teoretycznie nie powinno mu to przyjść tak łatwo?
Reszta obsady... No cóż, muszę was rozczarować - reżyser oszukał absolutnie wszystkich, ponieważ Harrison Ford, którego szeroką rolę obiecują zarówno trailer, plakat jak i opis dystrybutora, pojawia się... Na czterdzieści minut filmu. Filmu, który trwa w całości minut sto sześćdziesiąt. Jared Leto? Och, dwie czy trzy sceny, a jego bohater jest tak przerysowany, że człowiek nie wie, czy ma się śmiać, czy płakać. Dorzućmy więc jeszcze Sylvię Hoeks w roli jego prawej ręki - przysięgam, że jest to duet tak okrutnie źle dobrany, że zasługuje na osobną nagrodę. Rozumiem kontrast, ale nie kontrast podniesiony do potęgi setnej, do tego jeszcze przejaskrawiony i podkreślony w każdy możliwy sposób!
No i sama fabuła, tak okrutnie przewidywalna, wykorzystująca KAŻDY możliwy schemat, do tego podziurawiona i zwyczajnie głupia. Na pierwszy rzut oka wszystko jest gładkie i piękne, ale kiedy człowiek na moment zastanowi się na jedną, czy drugą sceną, zaczyna w nich dostrzegać braki, rysy, pęknięcia, niedopracowania i kolejne pytania, masę pytań, która napływa do głowy jak nieprzerwana struga wody ze strumienia. Oczywiście, że żadne z nich nie doczekuje się odpowiedzi, to by było zbyt proste! Wszystko prowadzone jest w wolny, raczej rozwleczony sposób (co chyba jest ostatnio ulubioną zagrywką pana Villeneuve'a, a mnie drażniło już w "Nowym początku") i choć praca kamery i zdjęcia są dobre, to ciężko mi się zachwycać filmem, który jest zwyczajnie niedopracowany na poziomie scenariusza. Jasne, mamy tu klimat mrocznej przyszłości, ale mam wrażenie, że to resztki tego, co pozostało z pierwszej części.
Nie mam pojęcia, dlaczego film zebrał tak wiele pozytywnych recenzji - dla mnie to jedna z najgorszych produkcji, jakie widziałam. Fabuła skamle, logika dogorywa, a jedyny kolor, jaki w tym filmie zobaczycie, to różowe pośladki ogromnego hologramu. Naprawdę, nie warto sobie marnować czasu.
W roku 2049 replikanci starej generacji są eliminowani - często przez przedstawicieli swojego własnego "gatunku". Takim przykładem jest właśnie oficer K (Ryan Gosling) - wierny, bezwzględny, niesamowicie skuteczny. Podczas jednej z rutynowych akcji trafia jednak na echa sprawy, która może pogrążyć w chaosie resztki zniszczonego świata. Staje do wyścigu z potentatem Wallacem (Jared Leto), a stawką są informacje o tym, co wydarzyło się prawie 30 lat temu. Być może zaginiony Rick Deckard (Harrison Ford) będzie w stanie pomóc agentowi K...
Mroczna wizja, którą roztacza przed nami Denis Villeneuve, mnie osobiście od razu się nie spodobała. Cały świat spowity jest w oparach mgły (smogu...? Dymu?), szary i bezbarwny nie zachęca zbytnio do odkrywania go. Odpychające, turpistyczne wręcz wnętrza sprawiają, że oczekuję pięć razy więcej od fabuły - po prostu nie jest to moja nisza "artystyczna", więc jeśli tego typu filmy nie mają solidnego zaplecza i nie przyciągają mnie scenariuszem, stają się niestety dużo mniej atrakcyjne. "Blade runner 2049" niestety mnie nie przyciągnął. To film, o którym można powiedzieć, że bierze wszystkie dziury fabularne swojego poprzednika, po czym poszerza je do wielkości Rowu Mariańskiego i cieszy się, bo ma w sobie kilka wybuchów.
Po raz kolejny całość rozbija się o zasadnicze pytanie - czym tak naprawdę są Replikanci? Tworzeni raz za razem, udoskonalani, wciąż wydają się być jednak budowani przez skrajnych idiotów, którzy nie przewidują konsekwencji swoich decyzji. Czy stworzone przez nich androidy to całkowite roboty? Może to organiczne twory, jedynie podrasowane? A może to ludzie, dobrowolnie zgadzający się na zabieg? Każda z tych opcji sprawiałaby, że mogłabym się odnieść jakkolwiek do wydarzeń pokazanych w filmie - bez tego po prostu jest to niemożliwe. Jak mam zrozumieć zasady świata, o którym nic nie wiem? Nie zmienia to faktu, że bawienie się biologią i medycyną zawsze będzie mnie drażnić, jeżeli jest zrobione w sposób błędny i niechlujny. Czym innym jest stwierdzenie, że Replikanci wyewoluowali własną świadomość i poczucie swojego "ja", czym innym teoria, że dorobili się macic i gamet. Jeżeli mam w to uwierzyć, to chcę znać jakieś logiczne podłoże takiego pomysłu!
Mamy więc świat, w którym nic nie ma sensu i więcej jest pytań, niźli odpowiedzi. Zapowiada się fantastycznie, prawda? To dorzućmy sobie do tego jeszcze fakt, że główny bohater jest tak okrutnie miałki i nijaki, że widz - przez prawie trzy godziny! - nie daje rady się z nim zżyć, czy chociażby poznać go na tyle, by zaczął go w ogóle obchodzić. Ryan Gosling nie pasuje mi do tej roli ani trochę, po prostu jego aparycja i sposób gry sprawiają, że mam ochotę nim potrząsnąć, a jego bohater to bodaj najbardziej dramatyczny android w historii kina. Tu też pojawia się wiele pytań, które - zgadliście - pozostają bez odpowiedzi: dlaczego K mieszka z hologramem (muszę przyznać, że młoda Ana de Armas spisała się nieźle, choć jej postać, przez swoją bezsensowność, była mi cały czas wrzodem na pośladku)? Czy to w ogóle legalne, przecież to może doprowadzić do wykształcenia uczuć, przywiązania? Nie kryje się z tym specjalnie, dlaczego nikt na to nie reaguje? Jakim cudem zaczyna nagle łamać wszystkie dostępne zasady ("androidy nie kłamią" powiedział ktoś kiedyś, zgadnijcie, co robią przez pół filmu), choć jest "nowszej generacji" i teoretycznie nie powinno mu to przyjść tak łatwo?
Reszta obsady... No cóż, muszę was rozczarować - reżyser oszukał absolutnie wszystkich, ponieważ Harrison Ford, którego szeroką rolę obiecują zarówno trailer, plakat jak i opis dystrybutora, pojawia się... Na czterdzieści minut filmu. Filmu, który trwa w całości minut sto sześćdziesiąt. Jared Leto? Och, dwie czy trzy sceny, a jego bohater jest tak przerysowany, że człowiek nie wie, czy ma się śmiać, czy płakać. Dorzućmy więc jeszcze Sylvię Hoeks w roli jego prawej ręki - przysięgam, że jest to duet tak okrutnie źle dobrany, że zasługuje na osobną nagrodę. Rozumiem kontrast, ale nie kontrast podniesiony do potęgi setnej, do tego jeszcze przejaskrawiony i podkreślony w każdy możliwy sposób!
No i sama fabuła, tak okrutnie przewidywalna, wykorzystująca KAŻDY możliwy schemat, do tego podziurawiona i zwyczajnie głupia. Na pierwszy rzut oka wszystko jest gładkie i piękne, ale kiedy człowiek na moment zastanowi się na jedną, czy drugą sceną, zaczyna w nich dostrzegać braki, rysy, pęknięcia, niedopracowania i kolejne pytania, masę pytań, która napływa do głowy jak nieprzerwana struga wody ze strumienia. Oczywiście, że żadne z nich nie doczekuje się odpowiedzi, to by było zbyt proste! Wszystko prowadzone jest w wolny, raczej rozwleczony sposób (co chyba jest ostatnio ulubioną zagrywką pana Villeneuve'a, a mnie drażniło już w "Nowym początku") i choć praca kamery i zdjęcia są dobre, to ciężko mi się zachwycać filmem, który jest zwyczajnie niedopracowany na poziomie scenariusza. Jasne, mamy tu klimat mrocznej przyszłości, ale mam wrażenie, że to resztki tego, co pozostało z pierwszej części.
Nie mam pojęcia, dlaczego film zebrał tak wiele pozytywnych recenzji - dla mnie to jedna z najgorszych produkcji, jakie widziałam. Fabuła skamle, logika dogorywa, a jedyny kolor, jaki w tym filmie zobaczycie, to różowe pośladki ogromnego hologramu. Naprawdę, nie warto sobie marnować czasu.
Subskrybuj:
Posty (Atom)